– Tak, ojcze. Czarny Wiatr nie ma dla mnie tajemnic. Opat pokiwał głową.
– Czyń więc, co postanowiono – rozkazał. Zobaczyłem, jak starą, smutną i zmęczoną ma twarz.
Zenobiusz pochylił głowę, po czym odwrócił się i oddalił pospiesznym krokiem.
– Zejdźmy na wieczerzę, mili bracia. – Opat rozłożył szeroko ramiona. – Zaprośmy na nią wszystkich, którzy przebywają w klasztorze. Braci służebnych, gości… Niech kto może weseli się dziś przy naszym stole, gdyż od jutra czeka nas świat, którego ani ja, ani wy nigdy żeśmy nie pragnęli. Wyciągnijcie z piwnic najlepsze wina! Niech pysznią się na naszym stole kruche ptactwo, soczysta wieprzowina, delikatne raki, wonna jagnięcina!
– Dzisiaj post – ośmielił się zauważyć jeden z mnichów.
– Pościć będziemy od jutra – zdecydował opat, – I to nie postem brzucha, lecz postem serca. Dzisiaj Pan nam wybaczy…
W refektarzu zasiedli wszyscy mnisi, również ci bracia mniejsi, którzy zwykle jadali w sali przy kuchni. Obecnych było też kilku gości klasztoru. Zauważyłem otyłego szlachcica ubranego w czerwień oraz kilku niepozornych mężczyzn przyodzianych w szare kubraki. Podejrzewałem, iż są to szpiedzy Amszilas, zapewne przebywający tu, by złożyć raporty lub otrzymać następne misje. Opat zaszczycił mnie miejscem tuż przy sobie.
Kiedy odmówiliśmy wszyscy długą modlitwę, powiedział:
– Jedzcie i pijcie, drogie dzieci! Weselcie się, a ja w imieniu naszego Pana odpuszczam wam niedochowanie postu.
Kucharze przygotowali znamienite potrawy, z klasztornych piwnic wytoczono wina najprzedniejszej jakości. A jednak, choć nie wszyscy przecież wiedzieli, że wydarzyło się coś złego, to przeczucie nadchodzących chwil zmąciło radość. Nie rozmawiano głośno, zaledwie szeptano, jakby podniesienie głosu było czymś niewłaściwym. Niektóre z półmisków wynoszono do kuchni niemal nietknięte, z pucharów i kielichów nie ubywało wina.
– Smutna ta uczta – westchnął opat, wodząc wzrokiem po biesiadnikach zasiadających w refektarzu.
Trudno było nie zgodzić się z tym stwierdzeniem.
– Da Bóg, doczekamy weselszych – odpowiedziałem.
Nagle przy drugim końcu stołu dostrzegłem postać, która wydała mi się znajoma. Poczekałem, aż obróci się w moją stronę, i teraz nie miałem już wątpliwości.
– Ojcze… – Odwróciłem się w kierunku opata.
– Tak, tak – powiedział, wiedząc, na kogo patrzyłem. – Uwierz mi jednak, że ona teraz jest godna miłości Pana. A jej wiedza – cmoknął z podziwem – przekraczała nasze najśmielsze wyobrażenia.
– A jej ukochany? A margrabia?
– Nie był nam potrzebny.
– Zabiliście go?
Obrócił się w moją stronę i po raz pierwszy ujrzałem złość na jego twarzy.
– Zadajesz za dużo pytań, chłopcze. Wytrzymałem jego spojrzenie.
– Wybacz, ojcze – odezwałem się po chwili. – Pozwól, iż przejdę do innej kwestii. Wiem, znowu wiem, iż nie powinienem pytać… Lecz sam pojmujesz, że istnieje człowiek, któremu jestem winien życie. Zdradzono go, prawda?
– Rozumiem, jaki jest właściwy sens twojego pytania, Mordimerze – odrzekł po chwili. – Chciałbyś wiedzieć, czy ten, którego znasz pod mianem Marasa van Bohenvalda, nie zdradził przypadkiem ciebie. Mam rację?
– A zdradził?
– Zawsze służył wiernie Panu. Tak jak i ty służysz Mu z pełnym przekonaniem, że dokonałeś słusznego wyboru.
– Jednak…
– Nie ma żadnego „jednak" – przerwał mi. – Wszyscy wypełniamy tylko Boży Plan. Nawet nieszczęsna kobieta, której wydaje się, że zdradziła nas wszystkich.
– Enya? A zdradziła?
– Zdradziła myślą, mową i uczynkiem – odparł. – Zdradziła z pełną szczerością i pełną świadomością zdrady. Lecz czyż nawet Judasz nie odegrał powierzonej mu roli?
– Nie rozumiem – powiedziałem.
– I nikt tego od ciebie nie wymaga. Bohaterowie nie są od tego, by rozumieć świat, na którym żyją. Bohaterowie są od tego, by z nim walczyć – rzekł, a potem uśmiechnął się. – Spróbuj udka. – Wskazał na kuropatwę. – Pieczone w miodzie i cynamonie. Znakomite.
Rano otrzymałem wezwanie, by stawić się w celi opata. Przyszedł po mnie brat Zenobiusz. Poprzedniego dnia sprawiał wrażenie wesołego mężczyzny, lubiącego dobrze zjeść i wypić, ot, przykład radosnego mnicha z figlarnych sztychów. Teraz był zaledwie cieniem samego siebie. Miał martwe, szkliste oczy i zwieszone ku dołowi kąciki ust. Poprowadził mnie bez słowa do celi opata. Było tam tylko kamienne łoże bez materaca, poduszki ani nawet koca oraz dwa niskie zydle. Wraz z Zenobiuszem przycupnęliśmy właśnie na nich. Przełożony klasztoru miał tak bladą twarz, jakby nie spał całą noc.
– Człowiek w moim wieku często nie wie, czy jego sny są zesłanymi wizjami, czy też starczymi zwidami, rodzącymi się w umyśle zawieszonym pomiędzy snem a czuwaniem – powiedział i westchnął.
Nie odzywałem się, czekając, jakie będą jego dalsze słowa, chociaż, szczerze mówiąc, obawiałem się ich.
– Ośmieliłem się uznać, że sen, który miałem zeszłej nocy, nie był tylko bezsensownym koszmarem. Być może popełniam błąd… – Znowu westchnął, tym razem jeszcze głębiej niż poprzednio.
Nadal milczałem.
– Musisz stąd odejść, Mordimerze – zawyrokował. – Ścieżka twojego życia prowadzi dalej niż do Amszilas. Lecz przedtem brat Zenobiusz sprawi, iż będziesz mógł przetrwać w świecie, który nas czeka.
– Oczywiście, ojcze. Wykonam wszystko jak należy – odezwał się mnich. Jego głos był tak ponury, że zdumiewająco świetnie pasował do wyglądu. – Choć wiesz zapewne, że nie mogę niczego zagwarantować…
Nadal nic nie rozumiałem, lecz do tego uczucia zdążyłem się już przyzwyczaić. Tak więc przytaknąłem, chociaż na końcu języka miałem pytanie: „Skoro wyganiasz mnie z Amszilas, co mam ze sobą zrobić?". Gdyż nie da się ukryć, iż czarna przyszłość rysowała się przed człowiekiem oskarżonym o zamordowanie cesarza oraz uprawianie czarów i hołdowanie herezji. Zresztą „czarna" to być może za mało powiedziane. Nie znajdowałem właściwych kolorów na trafne odmalowanie mej przyszłości.
– Niestety, wiem – rzekł opat, odpowiadając Zenobiuszowi. Potem spojrzał na mnie. – Zaopatrzymy cię na drogę i pobłogosławimy. Reszta należy do ciebie.
– Dziękuję, ojcze – odparłem tylko, bo co innego miałem powiedzieć.
Pokiwał głową.
– Przedtem jednak dostąpisz zaszczytu poznania tajemnicy, którą zna niewielu z żyjących na tym padole łez. Którą niewielu poznało przed tobą i niewielu pozna, kiedy ciebie już nie będzie. Ponieważ to, że masz ujrzeć tajemnicę Amszilas, również zawarte było w mej wizji Zrobiło mi się zimno. Opuszczenie bezpiecznego Amszilas i wyruszenie w drogę, na której będę ścigany niczym wściekły pies (przez resztę zapewne krótkiego życia), było ciosem. Fakt, iż dodatkowo zostanę obciążony wiedzą o klasztornych sekretach, było ciosem podwójnym, gdyż pozwalało podejrzewać, że moje życie będzie nie tylko krótkie, lecz zakończy się w nad wyraz bolesny sposób. A pomyśleć, że biedny Mordimer nigdy nie chciał niczego więcej, jak tylko, by możni tego świata ignorowali jego obecność! Dlaczego ludziom nie udaje się spełniać nawet tak nieznaczących marzeń?
– Bracie Zenobiuszu, zaprowadź naszego gościa do lazaretu, później wróćcie razem. Będę czekał w Sanktuarium.
– Stanie się, jak sobie życzysz, ojcze. Pozwól, Mordimerze.
Droga do lazaretu wiodła schodami, potem przez klasztorne mury aż na dziedziniec. „Tak będzie szybciej" – wyjaśnił Zenobiusz. Jednak zanim dotarliśmy do lazaretu, miałem okazję spojrzeć z wysokości murów na pola, lasy i łąki rozpościerające się wokół Amszilas. Wszystko było tak piękne, nasycone złotem słońca, zielenią traw oraz błękitem wody i nieba. Wtem…