– A cóż to takiego?
Dojrzałem cień snujący się tuż nad ziemią, tak jakby dym ze źle wygaszonego ogniska. Tyle że ten cień się przesuwał. Jeden, drugi, trzeci. Reszta zapewne ginęła wśród krzaków oraz drzew.
– A więc i ty potrafisz ich dostrzec – w głosie mnicha nie usłyszałem szczególnego zdziwienia. – To Wysłannicy Czarnego Wiatru, Mordimerze. Trzymaj się z dala, jeśli zobaczysz któregoś z nich. Nigdy nie podchodź, a kiedy ich ujrzysz, uciekaj. Nigdy też nie staraj się uratować kogoś, kogo owiał Czarny Wiatr.
Od tych dymów, cieni czy kształtów, jakkolwiek by ich nazwać, trzymałbym się z daleka i bez ostrzeżenia Zenobiusza. Bowiem zanadto przypominały mi przerażające istoty, które potrafię dostrzec w mych modlitewnych wizjach. Coś mi mówiło, że Wysłannicy Czarnego Wiatru, jak mówił mnich, należeli tylko w nieznacznym stopniu do naszego świata, a w dużej mierze bytowali w świecie, którego poznawać z całą pewnością bym nie chciał.
– Uczynię, jak radzisz – odpowiedziałem posłusznie. Rozumiałem już, czemu Zenobiusz wyglądał dzisiaj tak, nie inaczej. Jeśli właśnie on wypuścił na świat te przerażające istoty, słusznie walczył teraz z własnymi lękami. Zastanawiałem się tylko, jak bardzo złowrogie były te stwory, choć sądząc ze słów opata oraz Zenobiusza, dobrze zrobię, trzymając się od nich jak najdalej. Wreszcie dotarliśmy do lazaretu. Stał tam szereg łóżek, lecz tylko na jednym z nich zobaczyłem okrytego prześcieradłem człowieka. Podeszliśmy bliżej i ujrzałem czerwone krosty na jego ciele. Brat Zenobiusz wyciągnął dłoń.
– Podaj mi rękę, Mordimerze. Posłuchałem, a on wydobył zza pasa sztylecik. Naciął nim moje ramię, jednak nie na tyle głęboko, by wywołać długotrwały krwotok. Potem zdrapał ostrzem krostę z ręki leżącego mężczyzny i wtarł ją w moją ranę. Przyglądałem się temu ze zdumieniem zmieszanym z obrzydzeniem. Nie protestowałem, wierząc, że to, co robi, robi dla mojego dobra.
– Wybacz, bracie Hadrianie – zwrócił się do chorego. – Mam nadzieję, że nie bolało.
Potem spojrzał na mnie.
– Będziesz chorował przez kilka dni, góra dwa tygodnie. Lekka gorączka, może wymioty, na twojej skórze pojawią się swędzące krosty, jednak nie zdrapuj ich. Znikną same, a ty wyzdrowiejesz. Wtedy masz wielką szansę, że nie ogarnie cię Czarny Wiatr.
– Dziękuję, bracie – powiedziałem, nie próbując się nawet dopytywać o szczegóły magicznego rytuału, któremu mnie poddał.
– Teraz pójdziemy tam, gdzie opat życzy sobie ciebie widzieć. Chodź za mną, Mordimerze. – Dotknął końcami palców mojego łokcia.
Nie było sensu spierać się ani dyskutować. Mogłem zapewniać, iż jestem niegodny uczestniczenia w misterium wielkiej tajemnicy, lecz wiedziałem, że z podobnych wybiegów nic mi nie przyjdzie. Skoro opat uznał sen na mój temat za wizję, to byłem pewien, iż przykazania tej wizji wypełni niezależnie od czyjejkolwiek woli.
Komnata była ogromna. Strop podtrzymywały sięgające kilku pięter marmurowe kolumny, płaskorzeźby ozdabiające ściany ginęły w ciemności. Panował tu mrok i tylko jeden przedmiot jarzył się pełnym blaskiem. Jeden przedmiot, trzymany w statywie umieszczonym na podwyższeniu. Widziałem, co to za przedmiot, i czułem jego potęgę. Poszedłem w tamtą stronę, nie patrząc na opata i nie pytając go nawet o zgodę. Kiedy znalazłem się tuż przy relikwii, kiedy otoczył mnie już jej święty blask, kiedy opromieniła mnie już jej moc, wtedy uklęknąłem.
– Miecz Pana – wyszeptałem. – Boże, dzięki ci, że pozwoliłeś mi ujrzeć Miecz Pana!
Bo oto przede mną jaśniało Ostrze, które niegdyś trzymał w swych dłoniach Jezus Chrystus! Na pierwszy rzut oka prosty, krótki miecz, ale emanujący niewyobrażalną wręcz mocą. To z Nim w ręku nasz Pan pokarał niewierne Jeruzalem, to Nim raczył własnoręcznie ściąć Tyberiusza Klaudiusza Nerona – ostatniego władcę przeklętego rzymskiego imperium.
– A więc tego strzeżecie – wyszeptałem. – A więc to jest największa tajemnica Amszilas!
I teraz zrozumiałem, dlaczego klasztor nigdy nie podda się obcej mocy. Bo jakże świątobliwi mnisi mogliby pozwolić, by największa relikwia ludzkości znalazła się w niewłaściwych rękach? Czyż mogło być coś większego i świętszego od Miecza Pana?
W komnacie stopniowo robiło się coraz jaśniej, tak jakby ktoś zapalał wciąż nowe lampy. Ja jednak nie rozglądałem się, lecz ciągle wpatrywałem w Święty Oręż. Jak bardzo chciałbym być godny nawet nie tego, by ująć Go w swe dłonie (o podobnej chwale nie śmiałem marzyć!), lecz by ujrzeć, jak dzierży Go ktoś znaczniejszy ode mnie. Ktoś, na kim oprze się walka o wybawienie świata. A w jaki sposób można lepiej zbawić świat, niż niszcząc grzeszników Ostrzem, które służyło samemu Jezusowi?
– Mordimerze – usłyszałem cichy głos opata – spójrz na środek komnaty.
Z trudem oderwałem wzrok od Miecza i obróciłem wzrok tam, gdzie mi kazał. Na tronie, umiejscowionym dokładnie w centrum sali, siedział długowłosy, brodaty człowiek, ubrany jedynie w biodrową przepaskę. Jego twarz i ciało były szare, pomarszczone i sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je w pniu suchego drzewa. Miał zamknięte powieki. Jednak nie mogłem nie poznać tego oblicza.
– Mój Boże – wyszeptałem.
– Właśnie tak – odparł spokojnie opat. – Oto jest twój i nasz Bóg. Jezus Chrystus.
Na oblicze i na skórę człowieka zasiadającego na tronie kapały spod sufitu złote krople. Podniosłem wzrok. Pod samym sklepieniem ujrzałem skute łańcuchami postaci. Postaci o złotych włosach, nieziemsko pięknych twarzach i szarych skrzydłach. Obok nich wisieli, podwieszeni na specjalnie skonstruowanych uprzężach, mnisi ze srebrnymi sierpami w dłoniach. W równo wyznaczonych odstępach czasu cięli więźniów ostrzami, a wtedy złota krew z ich żył spływała na siedzącą na tronie postać.
– Czy to właśnie On?
– Przecież sam wiesz najlepiej. Czujesz, prawda?
Czułem. Czułem potęgę emanującą z tego zwiędniętego ciała, ale wiedziałem, że nie wolno mi boleć nad losem Boga. Bo jeśli Pan wybrał tę drogę, oznaczało, iż była to droga słuszna. Nie zniknął, nie uniósł się w niebiosa, nie założył królestwa w Chinach, jak chcieli heretycy. Był wśród nas, oddał się pod opiekę pobożnych mnichów i czekał, aż nadejdzie właściwy czas.
Uklęknąłem. Co czułem, mili moi, patrząc w twarz naszego Pana? Nie jest to do opisania ani do wypowiedzenia. Czy można osiągnąć w życiu więcej, niż spojrzeć prosto w twarz Syna Bożego? Czy można chcieć więcej? Czy można marzyć o czymś więcej? Czy można być bardziej wypełnionym żarem wszechogarniającej Bożej miłości? I czy można bardziej pragnąć, by wraz z Nim ponieść miecz świętej prawdy? I czy można bardziej ufać, że wszystko, co czyniło się do tej pory, było słuszne, gdyż dano ci łaskę spoglądania w Najświętsze Oblicze?
Nie wiem, na jak długo zastygłem w modlitwie, w której niebiańska ekstaza przenikała się z rozpaczliwym bólem. Z bólem, że pomimo iż jestem tak blisko Pana, to nie przemówi On do mnie i nie pozwoli, bym złożył Mu hołd ze swej wiary, miłości oraz krwi. Jak strasznym uczuciem jest wiedzieć, że zrobisz dla Pana wszystko, czego On tylko zapragnie, lecz wiesz, że nie otrzymasz Znaku, cóż to takiego ma być!
– Podejdź bliżej, moje dziecko – usłyszałem głos opata.
Posłusznie podszedłem niemal do samych stóp Tronu. Zdumiewające, ale siedzący na nim człowiek z daleka wydawał się potężny i wysoki. Jednak gdy zbliżyłem się, dojrzałem, że jest mniej więcej mojego wzrostu. Miał silne ramiona, wysklepioną klatkę piersiową i twarz, na której zastygł smutek. Widziałem, że jego pomarszczona, zwiędnięta skóra zyskuje tylko na moment ludzką świeżość, a było to w chwili, kiedy padały na nią złote krople krwi. Kątem oka zobaczyłem, że opat klęka obok mnie.