– Ma na imię Miriam – wyjaśnił opat. – Ale możesz ją nazwać, jak tylko zechcesz. Pamiętaj, że nie jest lepsza od psa, który ma cię bronić.
– Miriam – powtórzyłem. – Dobrze, czemu nie Miriam?
Opat położył dłoń na moim ramieniu.
– Czas już na ciebie, Mordimerze – rzekł.
– Dziękuję, ojcze – powiedziałem. – Dziękuję, że mi uwierzyłeś. Wyjaw jednak, proszę, co nas czeka?
– Jakakolwiek byłaby przyszłość, postaram się, byś ty jej nie dożył – obiecała Miriam. Policzki miała mokre od łez.
Spojrzałem w jarzące się złotem oczy. Spodziewałem się, że nie będzie w nich nic prócz czystej, niczym nieskażonej nienawiści. Myliłem się. We wzroku Anioła czaiło się jeszcze obrzydzenie.
– Niech zginie dzień, któregom się urodził, i noc, w którą rzeczono: począł się człowiek – opat zacytował Księgę Hioba, nie zwracając uwagi na słowa Anioła. – Oto przyszłość ludzkości, Mordimerze.
– Ach – powiedziała Miriam. – Jest więc lepiej, niż myślałam.
Nie zamierzałem odpowiadać. Przyjrzałem jej się uważniej. Dostrzegłem, że złoto jej oczu zamieniło się w błyszczącą zieleń. Spojrzałem na jej piersi i zauważyłem, że nie przypominały już części marmurowej rzeźby. Pod skórą uwidoczniła się niebieska żyłka, a różowe plamy zamieniły się w brązowe brodawki sutków. Opuściłem wzrok na łono i dojrzałem, że jego okolice pokryły się jasnym puchem. Wtedy zdjąłem płaszcz z ramion i okryłem ją, by nie musiała stać przed nami naga.
– Chodź – powiedziałem. – Czeka nas długa podróż.
Ujęła mnie pod ramię. Miała tak zimne palce, że chłodny dotyk poczułem nawet przez materię kaftana.
– Jestem przyzwyczajona do długich podróży… Przyjrzałem się jej wąskim, delikatnym stopom i szczupłym łydkom.
– Czyżby?
Obróciła na mnie wzrok z nieoczekiwanym uśmiechem na pełnych ustach.
– Kiedyś wybrałam się nawet do Piekła – wyjaśniła.
– Jak zdołałaś wrócić? Przyglądała mi się długo i uważnie.
– Wrócić? Wrócić? Ja tu zostałam…
Jacek Piekara