Выбрать главу

Odszedł w stronę luku i patrzył na ognik. Nie mógł do niego przywyknąć. Światełko było jak z bajki, było okienkiem w chatce leśnika, ogniskiem myśliwych… A może odblaskiem pod kotłem ludożercy?

— Dobra — powiedział Paweł do poczwar, kotłujących się żywym stosem nad jeszcze ciepłymi, zwęglonymi drzwiczkami szafek, książkami i pamiątkowymi niedźwiadkami. — Idę.

3

Dobrze, jeśli jest jakieś rozwiązanie, decyzja, którą można podjąć. Wcześniej nie mógł się na nic zdecydować. Decyzja wymagała działań — licznych, różnorodnych i pospiesznych.

Najpierw Paweł poszedł do komory anabiotycznej. Wyprawa do światełka mogła potrwać ze trzy godziny i w tym czasie nic nie powinno zakłócić spokojnego snu jego zmienników. Jeśli coś im się stanie — przepadnie wszelki sens wyprawy. Paweł podłączył do bloku zasilania komory porządnie już nadszarpnięte akumulatory awaryjne, sprawdził stabilność temperatury w wannach i aparaturę kontrolną. Na ile mógł sądzić, komorze nic nie groziło. Nawet gdyby nie wrócił przez cały miesiąc. To prawda, że człowiekowi, wybierającemu się na trzygodzinną przechadzkę brzegiem morza, na nic zda się planowanie na cały miesiąc naprzód, ale przechadzka zapowiadała się w miarę niezwykle — Paweł nie bezpodstawnie pomyślał, że będzie pierwszym człowiekiem, wędrującym nocą po brzegu tutejszego morza.

A zatem należało się zatroszczyć o ekwipunek osobisty, zapas wody i pożywienia, uzbrojenie (na statku udało mu się znaleźć pistolet laserowy, ale Paweł od czasów szkolnych nie miał takiej broni w ręce). Wreszcie należało zamknąć uszkodzony luk tak, aby nawet słoń (jeśli na tej planecie słonie włóczą się po nocach) nie dał rady go otworzyć.

Zakończywszy przygotowania, Paweł wyszedł ze statku i nieoczekiwanie poczuł elegijny niemal smutek. Nieprzenikniony zmrok, któremu zdawało się nie będzie końca, zabarwił niegościnny świat różnorodnymi odcieniami czerni i szarości, i jedyną bliską rzeczą w tym pustynnym królestwie był okaleczony wrak „Kompasa”, zawodzący pod porywami wiatru, samotny i bezbronny.

— No — no, nie rozklejaj się — powiedział Paweł do statku i pogładził pieszczotliwie kadłub poszczerbiony w czasie awaryjnego lądowania.

— Wrócę prędko, dojdę tylko po brzeżku do ognia i wrócę.

Światełko płonęło równo, czekało. Paweł po raz ostatni sprawdził dopływ tlenu — wystarczy go na sześć godzin, w najgorszym zaś wypadku można oddychać również powietrzem planety. Chociaż to nieprzyjemne i szkodliwe. Wyciągnął pistolet, wycelował w kamień na brzegu i wystrzelił. Promień chlasnął o kamień, rozdzielając się na dwie połówki świecące purpurowym, gorącym światłem. Na samym końcu Paweł uruchomił ostatecznie własnoręcznie skonstruowany przez ostatnie pół godziny system zapór, którego pozazdrościłby mu każdy Neandertalczyk. Luk skrzypnął i zamknął się. To wszystko. Czas było ruszać.

Paweł rozgrzebał butem stos osmalonych poczwar — ognisko dawno już zgasło i ostygło. Przeskoczył przez nie — nie po to jednak, aby okazać swą dziarskość — chciał sprawdzić, czy wszystko miał na sobie dostatecznie mocno przytroczone.

Najwygodniej było iść samym skrajem plaży. Fale sięgające tutaj jęzorami leniwej piany sprasowały piasek — był sprężysty i twardy. Latarnia była chwilowo niepotrzebna, widać było dobrze wszystko, co należało widzieć — nie kończący się pas piasku, ciemną wodę z lewej, czarne zarośla na diunach z prawej strony. I tak w nieskończoność, aż do światełka.

Paweł przeszedł kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się, obejrzał na statek. Statek był ogromny, nieprzenikniony i strasznie samotny. Jeszcze kilka razy oglądał się — statek wciąż malał, rozpływał w ciemnościach i zlewał się z niebem, i gdzieś pod koniec pierwszego kilometra drogi Paweł nagle zrozumiał, jak jest mały i bezbronny, jak obcy temu morzu. Zrobiło mu się straszno, chciał zawrócić, uciec do statku, ukryć się w luku. Przez chwilę starał się wzbudzić w sobie nadzieję, że zapomniał zabrać czegoś bardzo ważnego w tej podróży, po co, chce czy nie chce, musi wrócić. Ale kiedy usiłował sobie to coś przypomnieć, odezwał się wstyd, zaczęło go gryźć sumienie — nie było po co wracać, nie wolno było wracać, i wtedy Paweł spróbował sobie wyobrazić, że jest żoną Lota, uwierzyć, że jeżeli się obróci, zamieni się w słup soli. I do rana zliżą go łasi na krystaliczną sól mieszkańcy zarośli.

Postanowił, że będzie śpiewał. Śpiewał słabo. Po drugiej zwrotce zarośla zamilkły. Piasek rozwijał się pod stopami równą wstęgą, czasami język fali podpełzał do nogi wędrowca i Paweł skręcał nieco wyżej, omijając płaty piany. Raz przestraszyła go biała plama z przodu. Plama była nieruchoma i złowieszcza. Zwolnił kroku, ścisnął rękojeść pistoletu. Plama rosła, i widać było, jak coś czarnego, wielołapego wysunęło się z niej, gotując się do schwytania przybysza. Ale Paweł szedł mimo wszystko, wystawiwszy przed siebie pistolet, i czekał, aż plama pierwsza zdecyduje się na atak. Był tutaj intruzem, a dla intruza nie ma nic bardziej niebezpiecznego, jak pierwszemu otwierać ogień — nikogo to jeszcze nie ocaliło.

Plama okazała się ogromną muszlą, a może pancerzem jakiegoś morskiego stworzenia. Kilka poczwar pełzało po niej, przypominając do złudzenia ogromne łapy.

— A kysz, nieszczęsne! — krzyknął Paweł poczwarom, i te posłusznie zlazły z muszli i odleciały w zarośla, biorąc go widocznie za wielkiego drapieżnika, amatora morskiej padliny.

Spod muszli wyskakiwał wszelkiej maści żarłoczny drobiazg i umykał do wody. W ciemnościach trudno było rozeznać się w kształtach i zwyczajach żyjątek — niektóre nurkowały i rozpływały się w pianie, inne uwijały się po brzegu fosforyzującymi plamami.

Po zdarzeniu z muszlą Paweł poczuł się pewniej — mieszkańcy morza i zarośli zajęci byli swoimi sprawami i nie zamierzali go atakować. Rozumiał wprawdzie, że jego pewność siebie opiera się na błędnym rozumowaniu. Bo przecież jeśli istnieją ślimaki, to są i poczwary, które tymi ślimakami się żywią. A jeśli są poczwary, to ktoś tam je pożera. I jeszcze ktoś pożera tych, którzy żywią się poczwarami. I tak dalej.

Minęła już godzina od czasu, kiedy opuścił statek, za sobą miał najwyżej pięć kilometrów drogi. Jedyne, co niepokoiło go teraz naprawdę, to to, że światełko nie przybliżało się. Tak samo daleki był czarny cypel, tak samo równy pas piasku.

I w tym momencie Paweł zobaczył rzekę.

Z początku słychać było tylko szum. Szum, który wplątywał się w jednostajny rytm przyboju, zaniepokoił Pawła. Potem zobaczył i rzekę, która wpadając do morza rozbijała się na mnóstwo płytkich, bystrych odnóg. Brzeg wydawał się niewielkim półwyspem w morzu. Między odnogami i z obu stron delty ziemia pokryta była ciemnymi plamami porostów i trawą. Przejście rzeki w bród na pierwszy rzut oka wydawało się nietrudne, — ale kiedy kilka metrów od wody jego noga zapadła się po kostkę, Paweł zrozumiał, że w rzece mogą czyhać na niego pułapki.

Już następny krok okazał się trudniejszy. Piasek stał się ustępliwy i grząski, z chlupotem wciągał nogę i niechętnie ją puszczał.

„W końcu — pomyślał Paweł — nic mi nie grozi. Jestem w skafandrze i jeśli nawet wpadnę gdzieś głębiej, nie przemoczę nóg.”