Выбрать главу

– O niczym. Patrzył na mnie w bardzo dziwny sposób. Już myślałam, że chce mnie zgwałcić. Uważaj, Davidzie. Może być niebezpieczny.

– Jest. – Wstałem i zacząłem krążyć po salonie. Motywy, którymi kierował się Gould, odwiedzając Sally, były trudne do zrozumienia: może to jakaś groźba, może podejrzewa, że ukrywam Stephena Dextera. Aktywiści z Chelsea Marina byli bardzo zaborczy i zazdrośni o innych ludzi.

Przez okno dostrzegłem Henry’ego Kendalla idącego Beaufort Avenue. Jak wszyscy profesjonaliści odwiedzający osiedle, zdawał się zażenowany transparentami z hasłami protestacyjnymi i zdewastowanymi parkometrami. Przyszedł, żeby obdarzyć protekcjonalną troską kolegę, który wpadł w tarapaty.

– Czym się martwisz, Davidzie?

– Twoim chłopakiem. Nie daję sobie rady z tą jego uprzejmą wyrozumiałością. – Pochyliłem się i pocałowałem ją w jej gładkie czoło. – Wrócę do domu za parę dni. Uważaj na Richarda Goulda. Nie otwieraj mu drzwi.

– Dlaczego?

– Nadeszły niebezpieczne dni. Policja może pomyśleć, że pomagałaś w wysadzeniu w powietrze Piotrusia Pana.

– To było głupie. Co się z wami dzieje?

– Nic. Ale nastroje są gorące. Jedna czy dwie gorące głowy chciały wysadzić posąg Hodge’a przed domem Johnsona.

– Boże… Mam nadzieję, że ich powstrzymałeś.

– Byli już bliscy realizacji tego zamiaru, ale im to wyperswadowałem. Naród, który stawia pomnik pisarzowi, nie może być aż taki zły.

Pomogłem Sally wstać z kanapy. Poszła za mną, zapominając o laskach. Bezsensowność protestów w Chelsea Marina pomagała jej uporać się z urazą i godziła ją z niewdzięcznym światem.

– Powiedz mi… – Czekała, gdy bębniłem w guzik windy. – Czy doktor Gould jest w niebezpieczeństwie?

– Nie. Dlaczego pytasz?

– Miał coś pod marynarką. Dziwnie pachniał i wolałam do niego nie podchodzić. Ale myślę, że to był pistolet…

27. Samochody w ogniu

O świcie obudził nas straszliwy hałas. Leżałem z Kay w łóżku, z ręką na jej piersi, czując słodki, senny zapach niemytej kobiety, gdy helikopter policyjny opuścił się z nieba i zawisł piętnaście metrów nad dachem. Megafony grzmiały na siebie nawzajem, tworząc wieżę Babel gróźb i niezrozumiałych rozkazów. Rozhuśtane zawodzenie syren wstrząsnęło oknami, zagłuszały je silniki śmigłowca unoszącego się nad Grosvenor Place. Jego reflektor błyskał na wystraszone twarze, spoglądające spoza zasłon.

– Dobrze! – Kay usiadła jak trup na stosie pogrzebowym. – Davidzie, zaczęło się.

Próbowałem otrząsnąć się ze snu, Kay już wyskakiwała z łóżka, stawiając mocno stopę na moim kolanie.

– Kay? Poczekaj…

– Nareszcie! – Wściekle spokojna zdarła z siebie piżamę i stanęła przy oknie. Rozsunęła zasłony, gwałtownie drapiąc się po nagich piersiach wystawionych do wrogiego nieba. – Dalej, Markham. Nie możesz tego przegapić.

Pobiegła do łazienki i kucnęła nad sedesem, z niecierpliwością opróżniając pęcherz. Weszła pod prysznic i odkręciła kurki, patrząc w dół, na zniechęcony deszczyk padający jej na palce u nóg.

– Dranie! Odcięli wodę. – Pstryknęła włącznikiem światła. – Nie do wiary!

– Co jeszcze?

– Nie ma prądu. Davidzie! Powiedz coś…

Wlokłem się do łazienki i wziąłem ją w ramiona, żeby jakoś ją pocieszyć. Pokręciłem kurkami, popstrykałem wyłącznikiem, a potem usiadłem na brzegu wanny.

– Wygląda na to, że na serio wzięli się za was.

– Nie ma wody… – Kay spojrzała na swoje odbicie w lustrze. – Co oni sobie myślą, że będziemy…

– Nie. To trochę prymitywne, ale niezłe z psychologicznego punktu widzenia. Żaden rewolucjonista z klasy średniej nie będzie bronił barykad bez prysznica i dużego cappuccino. Z równym powodzeniem mogłabyś stanąć do walki w nieświeżej bieliźnie.

– Ubieraj się! I przynajmniej udawaj, że jesteś zaangażowany.

– Jestem zaangażowany. – Przytrzymałem jej ręce, gdy zaczęła okładać pięściami lustro. – Kay, to nie Irlandia Północna. W końcu policja…

– Jesteś defetystycznie nastawiony. – Nakładając dżinsy i pulower, obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów. – To jest nasza szansa. Możemy przenieść rewolucję poza Chelsea Marina, na ulice Londynu. Ludzie zaczną się do nas przyłączać. Tysiące, nawet miliony.

– Tak, miliony. Ale…

Helikopter odleciał, ohydna bestia, która pożerała światło słoneczne i wypluwała je w postaci hałasu. Gdzieś dalej wielki silnik diesla nabierał obrotów, głusząc stukot stalowych gąsienic, po którym następowało darcie metalu samochodu ciągniętego po ulicy.

Kilka minut potem wyszliśmy z domu. Grosvenor Place pełen był nieogolonych mężczyzn, podrostków o wychudłych twarzach i nieuczesanych kobiet. Małe dzieci, nadal w piżamach, gapiły się z okien, dziewczynki trzymały kurczowo pluszowe misie, ich bracia po raz pierwszy nie byli pewni swoich rodziców i świata dorosłych. Wielu mieszkańców niosło swoją symboliczną broń – kije baseballowe, kije do golfa i do hokeja. Ale inni byli bardziej praktyczni. Sąsiad Kay, starszy wiekiem prawnik i entuzjasta łucznictwa, trzymał w dłoniach dwa koktajle Mołotowa, butelki po burgundzie napełnione naftą, w które włożył swoje krawaty.

Mimo porannego podstępnego ataku sił prawa i porządku przy tchórzliwej współpracy służb komunalnych, wszyscy wokół mnie byli w stanie pogotowia i czujności. Kay i jej koledzy dobrze wypełnili zadanie. Co najmniej połowa mieszkańców Chelsea Marina wyszła na ulice.

Wymachiwali kijami w stronę helikoptera, wygwizdywali pilota, gdy opuścił maszynę pięćdziesiąt metrów nad ulicę, żeby policyjny kamerzysta mógł zrobić lepsze ujęcia wyróżniających się rebeliantów.

Na chodnikach Beaufort Avenue, centralnej arterii osiedla, zgromadzili się prawie wszyscy mieszkańcy, gotowi do obrony pierwszych barykad oddalonych o dwadzieścia metrów od budki strażnika. Wielki oddział policji w hełmach, wyposażonej do tłumienia rozruchów, stał w wejściu, obok zabitego deskami biura administracji. Policjantów wspierało około trzydziestu komorników, chętnych do zajęcia kilkunastu domów.

Policja, pewna sukcesu, zawiadomiła trzy ekipy telewizyjne i kamery zaczęły przekazywać obraz dla porannych edycji dzienników. Jeden z wyższych urzędników resortu spraw wewnętrznych jeździł po studiach telewizyjnych, podkreślając, że rząd z niechęcią podjął decyzję o stłumieniu demonstracji.

Buldożer manewrował przed barykadą z samochodów na Beaufort Avenue. Niezręcznie zahaczył łyżką fiata uno, najmniejszy z samochodów tworzących zaporę, ale mieszkańcy przylgnęli do drzwi i słupków wozu, gwizdami i szyderstwami wyprowadzając z równowagi nieszczęsnego operatora. Wiele kobiet niosło w ramionach dzieci. Najmniejsze z nich, wystraszone wiszącym groźnie nad głowami helikopterem i harmidrem wprowadzanym przez megafony, płakało wniebogłosy i choć warkot silnika buldożera głuszył te szlochy, miliony telewidzów usłyszało dziecko, patrząc z przerażeniem w odbiorniki sponad stołów ze śniadaniem.

Ponaglony przez starszego rangą pracownika socjalnego inspektor policji upomniał rodziców i próbował wspiąć się na barykadę. Natknął się na las hokejowych kijów i wycofał z potłuczonymi kostkami palców. Młody policjant spostrzegł przesmyk prowadzący przez barykadę. Otworzył przednie drzwi od strony fotela pasażera w volvo combi, wsiadł do wozu z pałką gotową do użycia i próbował otworzyć drzwi od strony kierowcy. Kilkunastu mieszkańców rzuciło się na samochód i zaczęło nim kołysać. Wspierało ich rytmiczne skandowanie:

– Precz, precz, precz…!

Nie minęła minuta, jak wytrzęsiony do nieprzytomności policjant wypadł z wozu i upadł pod nogi kolegów.