Rhea zmarszczyła czoło.
– Martwię się o tę dziewczynę. Trudno dać sobie radę samej w społeczeństwie, którego się nie rozumie, w którym człowiek jest obcy dla systemu.
– Wszystko wskazuje na to, że ten Amerykanin był dobrym chłopcem, który naprawdę chciał się nią zaopiekować.
– Może nie mógł – odrzekła Rhea, kręcąc głową.
Martin Beck patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Potem się odezwał:
– Chciałbym się z tobą nie zgodzić, ale ja też poczułem jakiś niepokój, kiedy ją zobaczyłem. Niestety, nie możemy wiele zrobić, by jej pomóc. Moglibyśmy oczywiście pomóc prywatnie, finansowo, ale nie sądzę, by przyjęła ten rodzaj pomocy, a poza tym nie mam pieniędzy do rozdania.
Przez chwilę drapała się w szyję.
– Masz rację – stwierdziła. – Sądzę, że jest typem osoby, która nie chciałaby pomocy mającej coś wspólnego z dobroczynnością. Nigdy nie przyszłaby sama do biura opieki społecznej. Może będzie próbowała szukać pracy, ale jej nie znajdzie.
Martin Beck drgnął i wygłosił pierwszą świadomą deklarację polityczną od wielu lat.
– To pewnie my potrzebujemy pomocy – zauważył. – I kto nam jej udzieli? Ten na ścianie?
– Nie mogę dłużej o tym myśleć – oznajmiła Rhea. – Ale jedno wydaje się jasne: Rebecka Lind nigdy nie stanie się wybitną obywatelką państwa dobrobytu.
Myliła się i wkrótce zapadła w sen.
Martin Beck wyszedł do kuchni, zebrał i umył naczynia, a po chwili usłyszał, że Rhea znów się obudziła i włączyła telewizor. Ponieważ uważała, że nie powinna mieć własnego, pewnie ze względu na dzieci, czasami oglądała telewizję u niego. Usłyszał, że coś krzyczy, odstawił to, co trzymał w rękach i wszedł do pokoju.
– Specjalne wydanie wiadomości – zakomunikowała.
Opuścił początek, ale trudno było mieć wątpliwości, czego sprawa dotyczy.
– „…zamach zdarzył się tuż przed przybyciem do pałacu. Ładunek wybuchowy wielkiej mocy został zdetonowany pod ulicą w chwili, gdy przejeżdżała kolumna pojazdów. Prezydent i pozostali w samochodzie pancernym zginęli na miejscu, a ich ciała zostały zmasakrowane. Pojazd został wyrzucony nad pobliski budynek. Od wybuchu zginęło wiele innych osób, między innymi kilku funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, ale także cywile, którzy znaleźli się w pobliżu. Komendant miejskiej policji informuje, że na pewno zginęło szesnaście osób, ale liczba ta może znacznie wzrosnąć. Podkreśla też, że środki bezpieczeństwa w związku z oficjalną wizytą były zakrojone na największą skalę w historii kraju. We francuskiej audycji radiowej podano tuż po zamachu, że przyznała się do niego międzynarodowa grupa terrorystyczna ULAG”.
Prezenter podniósł słuchawkę telefonu i trzymał ją przy uchu przez kilka minut. Potem poinformował:
– „Otrzymaliśmy właśnie przez satelitę nagranie amerykańskiej stacji telewizyjnej z oficjalnej wizyty, która miała takie tragiczne zakończenie”.
Nagranie było złej jakości, jednak na tyle szokujące, że nie powinni byli go pokazywać.
Zaczynało się od kilku ujęć z przybycia prezydenckiego samolotu i samego dostojnego gościa, który machał apatycznie ręką do komitetu powitalnego. Potem zlustrował obojętnie kompanię honorową i pozdrowił gospodarzy z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Dalej następowało kilka migawek z przejazdu kolumny. Środki bezpieczeństwa wyglądały na zadowalające. Stacja telewizyjna umieściła swojego fotografa w miejscu bardzo taktycznym, albo raczej szczęśliwym. Gdyby stał pięćdziesiąt metrów bliżej, prawdopodobnie nie uszedłby z życiem. Gdyby z kolei stał pięćdziesiąt metrów dalej, nie miałby żadnych zdjęć do pokazania. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Widać było ogromny słup ognia, samochody, zwierzęta i ludzi wyrzuconych wysoko w powietrze. Rozerwane ciała, wchłonięte przez chmurę dymu przypominającą niemal grzyb po wybuchu atomowym. Potem fotograf pokazał panoramę pięknego otoczenia: grająca fontanna, szeroka ulica wysadzana palmami. A potem przyszedł czas na odrażające zdjęcia końcowe: konia bez zadu, wijącego się w paroksyzmach koło sterty blach, które mogły być samochodem, i czegoś, co z pewnością przed chwilą było żywym człowiekiem.
Reporter mówił bez przerwy egzaltowanym tonem, który wydaje się specjalnością reporterów amerykańskich. Dosłownie tak, jakby właśnie oglądał z zachwytem koniec świata.
– Cholera – zaczęła Rhea, chowając twarz w poduszkę. – W jakim podłym świecie żyjemy.
Ale dla Martina Becka miało być jeszcze gorzej.
– Podają właśnie, że szwedzka policja miała na miejscu zamachu specjalnego obserwatora, którym był inspektor Gunvald Larsson z wydziału kryminalnego sztokholmskiej policji.
Ekran wypełniła teraz statyczna fotografia Gunvalda Larssona. Miał błędny wyraz twarzy i nazwisko przekręcone jak zwykle. Prezenter znów się pojawił i powiedział:
– „Nie możemy się niestety dowiedzieć, co się stało z inspektorem Larssonem. Następne wiadomości podamy w zwykłym radiowym serwisie informacyjnym”.
– Cholera – zaklął Martin Beck. – Niech to szlag.
– Co ci jest? – zapytała Rhea.
– Chodzi o Gunvalda. Zawsze jest blisko tam, gdzie dzieje się coś złego.
– Nie sądziłam, że go lubisz.
– A jednak. Nawet jeśli tego nie mówiłem.
– Powinno się mówić, co się myśli – rzekła Rhea. – Chodźmy do łóżka.
W dwadzieścia minut później zasnął z głową na jej ramieniu. Ramię szybko jej zdrętwiało i cała ręka też. Nie poruszyła się jednak. Drżała bezsennie w ciemności, myśląc o tym, że go lubi.
Rozdział 5
Ostatni nocny pociąg podmiejski z Dworca Centralnego w Sztokholmie zatrzymał się w Rotebro i wysiadł z niego tylko jeden pasażer.
Mężczyzna, ubrany w granatowy strój dżinsowy i czarne sportowe obuwie, przemierzył szybkim krokiem peron i zszedł schodami w dół, ale gdy zostawił za sobą ostre światło dworcowych lamp, zwolnił kroku.
Szedł bez pośpiechu przez starą willową dzielnicę miasta, obok płotów, niskich murków i zadbanych żywopłotów otaczających ogrody. Powietrze było chłodne, ale nieruchome i pełne zapachów.
Była właśnie najciemniejsza godzina doby, ale pozostało tylko parę tygodni do przesilenia letniego i czerwcowe niebo tworzyło nad samotnym wędrowcem zamgloną bladoniebieską kopułę.
Wille po obu stronach drogi stały ciche i ciemne i jedyne, co słyszał, to był odgłos własnych gumowych podeszew na chodniku.
Podczas podróży pociągiem denerwował się, ale teraz czuł się odprężony i spokojny i pozwalał swobodnie szybować myślom.
Przypomniał mu się wiersz Elmera Diktoniusa i wyrecytował półgłosem kilka wersów w rytm własnych kroków:
– Idź uważnie drogą, lecz nigdy nie licz kroków, bo zabije je strach.
Niekiedy sam próbował pisać wiersze, z miernym rezultatem, ale chętnie czytał poezję i wielu wierszy swoich ulubionych poetów nauczył się na pamięć.
Idąc, trzymał przez cały czas dłoń zaciśniętą na żelaznym pręcie niemal półmetrowej długości, wetkniętym w prawy rękaw dżinsowej kurtki. Kiedy przeciął Holmbodavägen i znalazł się w okolicach ratusza, jego ruchy stały się bardziej ostrożne, a postawa czujna. Dotąd nikogo nie spotkał i miał nadzieję, że szczęście będzie mu sprzyjało na tym krótkim odcinku, jaki mu pozostał do osiągnięcia celu.
Tu czuł się bardziej wystawiony na widok – ogrody znajdowały się z tyłu budynków, a roślinność w wąskim pasie między fasadami domów a chodnikami składała się z grządek kwiatowych, zarośli i żywopłotów zbyt niskich, by mogły służyć za osłonę.