Выбрать главу

Teraz weekend już minął, był poniedziałek dziesiątego czerwca i słońce świeciło, kiedy Martin Beck wyszedł na Nybrogatan. Wkrótce zaczną się wakacje, zbliżał się czas urlopów, a na chodnikach tłoczyli się mniej lub bardziej zabiegani ludzie.

Martin Beck udał się w stronę placu Östermalm, a kiedy doszedł do nowego posterunku siódmego rewiru, wszedł na górę, by skorzystać z telefonu.

Telefon w willi Petrusów odebrała jakaś kobieta. Poprosiła go, by zaczekał, wróciła po dłuższej chwili i oznajmiła, że pani Petrus jest gotowa go przyjąć pod warunkiem, że wizyta będzie krótka. Obiecał, że nie zabawi długo.

Potem zadzwonił po taksówkę.

Willę w Djursholm otaczał ogród przypominający park, a po obu stronach podjazdu rosły wysokie topole. Duża żelazna brama była otwarta i taksówkarz zapytał, czy ma wjechać, ale Martin Beck poprosił go, by stanął za bramą. Zapłacił i wysiadł.

Idąc aleją, przyglądał się willi i jej otoczeniu. Żywopłot przy drodze był gęsty, wysokości człowieka, przycięty starannie i zręcznie. Za nim podjazd rozdzielał się i prowadził na prawo do dużego garażu. Wielki ogród sprawiał wrażenie bardzo zadbanego, trawniki były przycięte na brzegach, gdzie biegły wąskie żwirowane ścieżki między krzewami i rabatami kwiatowymi, a sądząc z wysokości topoli i wieku drzew owocowych, musiał być założony bardzo dawno temu.

W takim otoczeniu można było się spodziewać stuletniej willi, jaką często można spotkać w wytwornej dzielnicy. Jednak dom, do którego Martin Beck zbliżał się świeżo wygrabioną ścieżką, był nowoczesnym dziełem architektonicznym, piętrowym, z płaskim dachem i ogromnymi oknami.

Kobieta w średnim wieku, w czarnej sukience i białym fartuchu, otworzyła drzwi, zanim zdążył przyłożyć palec do przycisku dzwonka. Poprowadziła go w milczeniu przez duży hol, obok szerokich schodów prowadzących na piętro, przez następnych parę pomieszczeń i stanęła w szerokim sklepionym wejściu do słonecznego pokoju, którego tylna ściana była cała zrobiona ze szkła.

Podłoga z jasnego laminowanego drewna była obniżona, a Martin Beck nie zauważył stopnia, więc potknął się i wpadł do pokoju, w którym wdowa po Walterze Petrusie czekała na niego, odpoczywając na leżaku stojącym w kącie przy szklanej ścianie. Na tarasie stało kilka podobnych leżaków, ustawionych w rzędzie jak na pokładzie pasażerskiego statku.

– Ups – zamruczała, dając jednocześnie ubranej na czarno kobiecie taki znak ręką, jakby odpędzała muchę.

Kiedy kobieta odwróciła się, by wyjść, pani Petrus zmieniła zdanie i poleciła:

– Nie, proszę jednak zaczekać, pani Pettersson.

Spojrzała na Martina Becka i zapytała:

– Czy chce pan coś do picia, komisarzu? Kawę, herbatę, piwo, a może drinka? Ja poproszę kieliszek sherry.

– Dziękuję, chętnie – odrzekł Martin Beck. – Piwo będzie najlepsze.

– Piwo i duży kieliszek sherry – oznajmiła rozkazującym tonem. – Do tego może pani przynieść trochę tych holenderskich ciasteczek serowych.

Martin Beck zwrócił uwagę na zbieg okoliczności, że wdowa po Walterze Petrusie Petterssonie ma takie samo nazwisko jak jej służąca, czy jak się ta na szczęście coraz rzadziej spotykana grupa zawodowa nazywa. Przypuszczalnie były również w podobnym wieku.

Wyszukał wcześniej trochę informacji związanych z nią i wiedział między innymi, że przed ślubem też nazywała się Pettersson, na imię ma Kristina Elvira, choć teraz przedstawiała się jako Chris, że ma pięćdziesiąt siedem lat i była żoną Petrusa przez dwadzieścia osiem. W młodości pracowała w biurze, a przed ślubem była sekretarką w firmie, którą prowadził wówczas Petrus. Producent filmowy Walter Petrus był stosunkowo nowym zjawiskiem – przez wiele lat nazywał się Valter Pettersson i handlował niedbale naprawionymi samochodami ze złomowiska – działalność lukratywna, choć niezbyt prestiżowa, którą wskutek zaostrzenia prawa i kontroli musiał zakończyć.

Martin Beck nadal stał na środku pokoju i patrzył na kobietę na leżaku.

Była tlenioną blondynką, opaloną pod makijażem i ubraną w czarną jedwabną bluzkę nad dobrze skrojonymi czarnymi spodniami z lnu. Była bardzo chuda, a jej twarz wyglądała na zniszczoną pod modną fryzurą w drobne loczki.

Podszedł do niej, a ona wyciągnęła do niego łaskawie szczupłą pomarszczoną dłoń, kiedy składał kondolencje i przepraszał, że musiał zakłócić jej spokój – słowa, których używał setki razy w podobnych sytuacjach.

Nie wiedział dokładnie, co ma ze sobą zrobić – leżak stał samotnie w kącie – ale ona podniosła się wreszcie i przeszła do dwóch ogromnych skórzanych sof stojących na środku pokoju po obu stronach długiego stołu z marmurową płytą. Usiadła w rogu jednej z nich, a Martin Beck zajął miejsce naprzeciw niej.

Za szklaną ścianą z rozsuwanymi drzwiami znajdował się brukowany taras, a niżej basen. Za basenem duży trawnik rozciągał się na stoku opadającym w stronę rzędu wysokich prostych brzóz jakieś pięćdziesiąt metrów od domu. Trawnik był gęsty i równy, bez drzew, krzewów czy grządek kwiatowych jak przed domem. Zza zielonych koron brzóz prześwitywało niebieskie lustro wody Stora Värtan.

– Tak, mamy tu naprawdę piękny widok – powiedziała Chris Petrus, podążając za jego wzrokiem. – Szkoda, że nie mamy też kawałka plaży. Wtedy kazałabym ściąć brzozy, żeby było lepiej widać wodę.

– Brzozy też są piękne – rzekł Martin Beck.

Pani Pettersson weszła i postawiła tacę na stole. Nalała piwa Martinowi Beckowi, a przed panią Petrus postawiła duży kieliszek sherry i miskę z ciasteczkami serowymi. Potem zabrała tacę i bez słowa opuściła pokój.

Pani Petrus podniosła swój kieliszek i skinęła głową w stronę Martina Becka, zanim wypiła. Potem odstawiła kieliszek i wyznała:

– Zawsze dobrze się tu czuliśmy. Kiedy kupiliśmy tę posiadłość sześć lat temu, stała tu okropna stara rudera, ale kazaliśmy ją wyburzyć i zbudowaliśmy na jej miejscu ten dom. Znajomy Waltera, architekt, zaprojektował go dla nas.

Martin Beck był przekonany, że w ruderze mieszkało się przyjemniej. Dom, jaki dotąd zdążył zobaczyć, wydawał mu się zimny i niegościnny, a jego hipernowoczesne i na pewno bardzo kosztowne wyposażenie służyło raczej temu, by imponować niż tworzyć miłą i przytulną atmosferę.

– Czy zimą nie jest zimno przy takich dużych oknach? – zapytał konwersacyjnym tonem.

– O nie, mamy ogrzewanie sufitowe i podłogowe. Na tarasie też. Poza tym nie spędzamy tu zimą dużo czasu. Wyjeżdżamy wtedy w cieplejsze rejony. Grecja, Algarve lub Afryka.

Martin Beck miał wrażenie, że siedząca naprzeciw niego kobieta nie zdaje sobie sprawy z tego, że w jej życiu coś się zmieniło. A może zmiana nie była taka wielka. Straciła męża, lecz nie jego pieniądze.

Może nawet chciała jego śmierci. Praktycznie rzecz biorąc, za pieniądze można kupić wszystko, nawet morderstwo.

– Jaki był pani związek z mężem? – spytał.

Spojrzała na niego zaskoczona, jakby do tej pory myślała, że przyszedł do niej, by porozmawiać o domu, widoku i podróżach zagranicznych. Po chwili odpowiedziała:

– Bardzo dobry. Byliśmy małżeństwem przez dwadzieścia osiem lat i mamy troje dzieci. Samo to wystarczy, by stworzyć silną więź.

– Ale nie musi oznaczać, że małżeństwo jest szczęśliwe – rzekł Martin Beck. – Czy można powiedzieć, że było?