Wszyscy siedzieli już przy stole konferencyjnym, kiedy naczelny komendant to zauważył i zadał niemal genialne pytanie:
– Gdzie jest Möller?
– Pewnie się zabawia z dziewczynami w sekretariacie – odrzekł Gunvald Larsson.
– Po prostu nie możemy zacząć bez niego – powiedział komendant. – Wiecie, ile zawsze jest szumu, kiedy włącza się w coś wydział bezpieczeństwa.
Eric Möller był filarem wydziału bezpieczeństwa GZP, na co dzień zwanego Säpo, nie było jednak pewne, czy sam dokładnie wiedział, czego jest szefem. Sam wydział bezpieczeństwa nie stanowił niczego szczególnego. Zatrudniali prawie osiemset osób, które zdawały się spędzać czas na dwóch zajęciach: po pierwsze, na demaskowaniu i łapaniu zagranicznych szpiegów, po drugie – na zwalczaniu organizacji i grup stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Z biegiem lat stawało się to jednak coraz mniej jasne, ponieważ wszyscy wiedzieli, że jedynym zadaniem Säpo jest rejestrowanie, prześladowanie i ogólnie uprzykrzanie życia osobom o poglądach socjalistycznych. Kiedy w końcu sprawy zaszły tak daleko, że policja zaczęła rejestrować socjalistów należących do partii socjaldemokratycznej, niby-socjalistyczny rząd z coraz większym trudem zachowywał pozory. Mógł tylko raz za razem zapewniać, że Szwecja nie prowadzi żadnej działalności szpiegowskiej za granicą i że rejestracja za poglądy najpierw nie istniała, a potem, że została przerwana – zabroniono jej mianowicie w ustawie z 1968 roku – ale wkrótce dowiedziono, że te zapewnienia były nieprawdziwe. Szwecja prowadziła działalność szpiegowską za granicą, częściowo na własny rachunek, ale przede wszystkim dla innych, a ustawa o rejestracji socjalistów została zniesiona za pomocą sprytnych przepisów o wyjątkach. Okazało się wkrótce, że części tej działalności nie prowadziła bezpośrednio – słowo „bezpośrednio” należałoby wyróżnić kursywą – policja bezpieczeństwa, tylko tajemnicze biura i inne instytucje kierowane przez policję, siły zbrojne i rząd we wzajemnym porozumieniu. Kiedy część tych faktów wypłynęła na powierzchnię i została opublikowana, system zareagował dokładnie tak, jak niestety można było się spodziewać. Za pomocą skorumpowanego wymiaru sprawiedliwości wtrącono do więzienia dziennikarzy, którzy wyciągnęli te brudy, podczas gdy członkowie rządu kłamali ludziom prosto w twarz. Wyraźnie okłamywano się wzajemnie także w kręgu wewnętrznym i dlatego byli ludzie, którzy uważali, że mają powody wierzyć, iż szef krajowego systemu bezpieczeństwa tak naprawdę nie wie, czego jest szefem.
Eric Möller wszedł na salę konferencyjną spóźniony o trzydzieści trzy minuty. Gdyby naprawdę zabawiał się z sekretarkami, musiałby dosyć ostro, ponieważ miał spoconą twarz i ciężko oddychał. Był mniej więcej rówieśnikiem pozostałych siedzących wokół stołu, lecz znacznie przewyższał ich wagą. Do tego miał wianuszek rudych włosów wokół łysego ciemienia i duże, wyraźnie odstające uszy.
Nawet jeśli Möller był agentem, antyagentem lub kimś w tym rodzaju, trudno byłoby mu działać w przebraniu.
Żaden z pozostałych nie znał go bliżej. Trzymał się na uboczu. Może wynikało to z jego zawodu, gdyż jedno było pewne: to musiało być trochę dziwne uczucie zdobywać potajemnie informacje o komunistach w kraju, który szczyci się wolnością słowa, w którym można w pełni legalnie być socjalistą, gdzie ponadto od dłuższego czasu istnieje reprezentowana w parlamencie partia komunistyczna, wraz z innymi, uważającymi się za lewicowe. Poza tym sama rządząca partia kapitalistyczna w chwilach egzaltacji deklarowała się jako socjalistyczna.
Jedynym z obecnych, który szczerze nie znosił Möllera, był Gunvald Larsson.
– Co słychać u twoich kumpli ustaszowców? Czy nadal spotykacie się w ogrodzie na herbatkę w sobotnie popołudnia? I dlaczego Franco jeszcze nie ułaskawił tych porywaczy samolotu mieszkających w hotelu Ritz?
Szef policji bezpieczeństwa był jednak zbyt zdyszany, by odpowiedzieć.
Naczelny komendant rozpoczął zebranie, zreferował plan wizyty niezbyt popularnego senatora w czwartek dwudziestego pierwszego listopada, powiedział, że Gunvald Larsson ma interesujący i pożyteczny materiał z podróży szkoleniowej, a następnie mówił trochę o stopniu trudności zadania i jego wielkim znaczeniu dla prestiżu policji. Potem przeszedł do różnych zadań specjalnych, których każdy z obecnych mógł na tym etapie się spodziewać.
Szkoda, że nie wziąłem ze sobą tej głowy i nie włożyłem do słoika z formaliną, pomyślał Gunvald Larsson. Wtedy mógłbym przekazać naprawdę interesujący i pożyteczny materiał.
Nowina, że po raz pierwszy w życiu zostanie szefem operacyjnego komanda, zaskoczyła Martina Becka w środku ziewnięcia.
Stłumił je pospiesznie i wtrącił:
– Chwileczkę, jeśli można. Czy mówisz o mnie?
– O tobie, Martin – wyjaśnił przyjaznym głosem komendant. – Czym to się różni od prewencji zabójstw? To dlatego jesteś właściwą osobą. Dostaniesz wszelką pomoc, dobierz sobie, kogo chcesz, i rozporządzaj ludźmi według uznania.
Martin Beck najpierw chciał pokręcić głową, a potem pomyślał, że jak, na litość boską, miałby to zrobić, skoro właściwie otrzymał polecenie służbowe. Poczuł, jak Gunvald Larsson szturcha go w bok, i się odwrócił.
– Myślę, że panowie specjaliści od morderstw chcą się naradzić między sobą – stwierdził komendant sztokholmski, który zawsze starał się być zabawny, ale nigdy mu się to nie udawało.
Gunvald Larsson wymamrotał:
– Powiedz, że bierzesz na siebie zorganizowanie aparatu ochronnego, postępowanie przygotowawcze, ochronę ogólną i wszystko.
– Jak?
– Za pomocą komisji do spraw zabójstw i wydziału kryminalnego. Ktoś inny niech zajmie się tylko ochroną osobistą, na przykład dopilnuje, żeby nikt nie podszedł i nie obciął mu fiuta siekierą.
– Panowie, nie możecie tak szeptać – zwrócił im uwagę naczelny komendant.
Gunvald Larsson rzucił szybkie spojrzenie na Martina Becka, ocenił, że brakuje mu wigoru, i wytłumaczył:
– Mamy na myśli to, że Beck i ja z ludźmi głównie z komisji do spraw zabójstw i wydziału kryminalnego podejmujemy się koordynacji całego przedsięwzięcia, włącznie z działaniami prewencyjnymi i ochroną ogólną. Nie chcemy natomiast się zajmować ochroną osobistą, na przykład jeśli ktoś podejdzie i uderzy naszego szanownego gościa cegłą w głowę czy coś w tym stylu. To zadania dla Möllera i jego ludzi.
Naczelny komendant chrząknął i zapytał:
– Co ty o tym sądzisz, Eric?
– Dobrze – rzekł Möller. – Zgadzam się.
Nadal miał problem ze złapaniem tchu.
– Ta część zadania jest właściwie zawstydzająco łatwa – podsumował Gunvald Larsson. – Podjąłbym się tego przy pomocy dwudziestu najgłupszych glin w mieście. A Möller ma chyba kilkuset przebranych głupków ukrytych w krzakach. Słyszałem, że jeden z nich fotografował szefa rządu, kiedy wygłaszał przemówienie pierwszomajowe, i zasugerował, że wygląda na niebezpiecznego komunistę.
– Dosyć, Larsson – przerwał mu naczelny komendant. – Wystarczy. Bierzesz to zadanie, Beck?
Martin Beck westchnął, ale kiwnął głową. Widział oczami duszy to zadanie wraz z wszystkimi przykrymi komplikacjami. Niekończące się zebrania, nadgorliwi politycy i wojskowi, którzy będą mieszać się do wszystkiego. Ale trudno. Raz, że nie chciał odmawiać wykonania bezpośredniego polecenia, dwa, sądził, że Gunvald Larsson ma jakiś pomysł, jak to wszystko ogarnąć. Udało mu się już pozbyć policji bezpieczeństwa, i to było bardzo dobre posunięcie.
– Zanim przejdę do dalszej części, chciałbym się czegoś dowiedzieć. Czegoś, na co powinien znać odpowiedź nasz przyjaciel Möller.