– Co mam teraz zrobić? – zadała po raz kolejny pytanie Rebecka.
– Podpisać się – przykazał Braxén. – Mój adres jest w nagłówku.
Podpisała się nieco drżącą ręką, podczas gdy Braxén adresował kopertę. Zakleił ją następnie, nalepił znaczek z postacią króla bez realnej władzy i podał jej list.
– Jeżeli pójdziesz na prawo od wyjścia i potem jeszcze raz na prawo, zobaczysz skrzynkę na listy. Wrzuć to do środka.
– Dziękuję – powiedziała.
– Hej, Ro… Rebecko. Gdzie będę mógł cię znaleźć?
– Teraz nigdzie.
– Więc przyjdź tutaj. Najwcześniej za tydzień. Prędzej nie możemy się spodziewać odpowiedzi.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Braxén schował blat z maszyną i podniósł cętkowanego kota. Popatrzył na zdjęcie premiera i senatora, podniósł jeden pośladek i puścił bąka, jakby rozmyślnie.
Rozdział 13
Rosły blondyn nie nazywał się już Heydrich, a jego paszport był brytyjski, wystawiony na biznesmena o nazwisku Andrew Black. Pojawił się w Szwecji już piętnastego października i skorzystał z najlepszej możliwej drogi wjazdowej. Przybył mianowicie z Kopenhagi do terminalu wodolotów w Malmö, gdzie policja paszportowa, jeśli w ogóle była, przeważnie zajmowała się ziewaniem i piciem kawy.
W Malmö kupił bilet na pociąg do Sztokholmu: spał spokojnie, podczas gdy zimny szwedzki deszcz bębnił w okno przedziału. Przyjechał do Sztokholmu rano i wziął taksówkę do sześciopokojowego mieszkania w południowej dzielnicy, które figurant ULAG wynajął już dawno jako mieszkanie dla swoich gości biznesowych. Czas oczekiwania w ogromnej kolejce na postoju taksówek przed dworcem był pierwszą nieprzyjemnością, jaka spotkała go w Szwecji.
Na miejsce dotarł jednak bez problemów – nigdzie nie musiał pokazywać więcej niż pierwszą stronę paszportu, nie podał nikomu swojego nazwiska ani nie otwierał waliz. Miały podwójne dno i nader interesującą zawartość. Mimo to przeciętny celnik, nastawiony wyłącznie na szukanie alkoholu i papierosów, nie znalazłby pewnie niczego szczególnego.
Kiedy nastała pora lunchu, wyszedł i zjadł w czymś, co nazywało się barem. Uznał, że jedzenie jest nieprzyzwoicie marne i zdumiewająco drogie. Potem kupił kilka szwedzkich gazet i wziął je ze sobą do domu. Po pewnym czasie stwierdził, że zaskakująco dobrze rozumie ich treść.
Naprawdę nazywał się Reinhard Heydt i pochodził z Republiki Południowej Afryki. Dorastał w domu, w którym mówiono w czterech językach: holenderskim, afrikaans, angielskim i duńskim. Potem nauczył się biegle francuskiego i niemieckiego i radził sobie jako tako w sześciu kolejnych językach. Wykształcenie odebrał w Anglii.
Praktyczna edukacja Heydta była paramilitarna, najpierw bił się w Kongu, a potem po przegranej stronie w Biafrze. Brał też udział w puczu w Gwinei, był przez parę lat w portugalskim wywiadzie, a potem w nieregularnej jednostce specjalnej, która stłumiła powstanie Frelimo w Mozambiku. Stamtąd rekrutowano go do ULAG.
Heydt kształcił się na terrorystę w obozach w Rodezji i Angoli. Trening był niezwykle trudny i najmniejsza oznaka psychicznej czy fizycznej słabości skutkowała natychmiastowym przeniesieniem do zadań administracyjnych. Zdradę i tchórzostwo karano śmiercią.
ULAG stworzyły i zorganizowały prywatne grupy interesu, jednak ze wsparciem finansowym rządów co najmniej trzech krajów. Ich dążeniem było stworzenie maksymalnie skutecznej grupy terrorystycznej, którą później można byłoby wprowadzić jako wsparcie chwiejących się białych reżimów w południowej Afryce. Miała niewiele kontaktów zewnętrznych, ale takowe istniały. Taką funkcję pełnił pewien szacowny klub w Londynie, gdzie można było wynająć ULAG do jakiegoś zlecenia. Do tej pory doszło tylko do jednego takiego zamówienia, mianowicie tego, którego świadkiem stał się Gunvald Larsson. Tym, co ogólnie sprawiało, że akcje organizacji były takie przerażające i trudne do wyjaśnienia, było to, że wykonywano je jako ćwiczenia.
Grupy terrorystyczne powinny po prostu pokazać, co potrafią. Ukrytym zumiarem było ponadto stworzenie klimatu nieufności i ogólnego niepokoju politycznego. To się udawało, ponieważ zamach w Malawi doprowadził do wielkiej awantury między trzema zaangażowanymi państwami, z obiecującymi komplikacjami militarnymi i politycznymi. Zamach w Indiach wprowadził poważny polityczny niepokój, a wywiad w Pekinie i Moskwie wciąż nie mógł uwierzyć, że za akcją w Wietnamie nie stało ani CIA, ani reżim Van Thiena.
Twórcy ULAG byli w pełni świadomi problemów, jakie automatycznie wiążą się z terroryzmem jako bronią polityczną. Albo jest jak w Ulsterze, gdzie aktywiści są niewystarczająco wyszkoleni lub uzbrojeni (na nikim nie robi wielkiego wrażenia prosty irlandzki rolnik, który wysadza się w powietrze, bo nie ma dostatecznej wiedzy o konstrukcji bomby i o tym, jak się z nią obchodzić), albo jak w niezliczonych akcjach palestyńskich, które przeważnie kończyły się śmiercią terrorystów, ponieważ przeciwnicy byli dobrze uzbrojeni, a do tego absolutnie bezkompromisowi.
Tym, co próbowano stworzyć, była grupa, której zawsze się udaje, i nawet jeśli nie jest zbyt duża, naprawdę potrafi praktykować terror.
Obecnie ULAG liczył nie więcej niż stu ludzi, w tym dziesięć aktywnych grup po cztery osoby każda, dziesięć osób w rezerwie i dwadzieścia w trakcie szkolenia. Resztę stanowiła administracja, ograniczona do minimum ze względu na bezpieczeństwo.
Trzon grupy stanowili od początku ludzie, którzy walczyli w Biafrze i Angoli, ale już wtedy była wielonarodowa i została z czasem wzmocniona ludźmi z różnych krajów. Znalazło się tam między innymi kilku Japończyków, którzy reprezentowali jakąś ultranacjonalistyczną falangę i uważali, że w ten sposób służą swojemu krajowi. Był też jeden Szwed, ale na razie przechodził szkolenie. Ogólnie stanowili barwną zbieraninę, w której na pierwszy rzut oka najbardziej zaskakującym elementem było kilku Murzynów, którzy bardzo dobrze wiedzieli, czym się zajmują, i zbiegły izraelski agent bezpieczeństwa.
Reinhard Heydt był najlepszy na swoim kursie szkoleniowym, mógł się zaliczać do dziesięciu najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie i ta myśl bardzo mu pochlebiała. Do tego był mężczyzną wykształconym, elokwentnym i przystojnym i bardzo lubił swoją pracę. Ponieważ pochodził z Afryki Południowej, można było sądzić, że działa z pobudek idealistycznych, ale to nie był ten przypadek. Cele ULAG nie były zresztą wyrażone wprost. Poza tym Afryka Południowa miała prawdopodobnie istnieć jeszcze przez wiele lat. W każdym razie ULAG wykazał swoją użyteczność i było wielce prawdopodobne, że wkrótce będzie potrzebny do poważnego zadania.
Spośród białych reżimów w południowej Afryce diabli wzięli już ten w Mozambiku. Angola i Namibia zdawały się na dobrej drodze i nie była może tak bardzo odległa chwila, kiedy Anglik na lotnisku w Salisbury będzie już się czuł bardziej obco niż podczas pobytu w Glasgow lub w Cardiff.
W trzy dni po Heydcie do Sztokholmu przybyło dwóch Japończyków z grupy. Wybrali drogę przez Finlandię i przypłynęli jednym z tych pijackich promów z Mariehamn. Jeden z kontrolerów na służbie wbił obojętnie pieczątki do ich fałszywych paszportów, słuchając z niesmakiem pytania jednego z nich o najbliższe kino pornograficzne z „piękna szwedzka dziewczyna”.
O pięknej szwedzkiej dziewczynie usłyszał także celnik, rysujący szybko kredą esyfloresy na bagażu.
– Powinniśmy do cholery mieć jakieś broszury po japońsku i angielsku z adresami dziwek i seksklubów i rozdawać je Japońcom i innym skurczybykom – powiedział do kolegi.
– To są uprzedzenia rasowe! – wykrzyknął młody człowiek w kolejce. – Nie rozumiecie? Prawo zabrania dyskryminacji ludzi ze względu na rasę i kolor skóry!