Выбрать главу

– Bardzo dziwne – rzekł Gunvald Larsson. – Gdybym ja był w GZP, dopilnowałbym prewencji. Co wy tam właściwie robicie w tym GZP? Na czym polega wasza praca?

– Nie my za to odpowiadamy, tylko rząd.

– Okej, zadzwonię do ministra.

– Co?

– Dobrze słyszałeś. Do widzenia.

Larsson nigdy wcześniej nie rozmawiał z przedstawicielem rządu. Nigdy zresztą nie miał na to ochoty, ale teraz energicznie wybrał numer do Ministerstwa Sprawiedliwości.

Połączył się bezpośrednio i miał teraz ministra na linii.

– Dzień dobry – przywitał się. – Nazywam się Gunvald Larsson i jestem policjantem. Zajmuję się ochroną wizyty senatora.

– Dzień dobry. Słyszałem o panu.

– Teraz wywiązała się nieprzyjemna i bezsensowna moim zdaniem dyskusja, czyja to wina, że nie będzie żadnych glin na przykład w Enköping czy w Norrtälje w przyszły czwartek i piątek.

– I?

– Chciałem prosić o odpowiedź w tej kwestii, żebym nie musiał się o to wykłócać z różnymi idiotami.

– Rozumiem. Całą odpowiedzialność ponosi oczywiście rząd. Nie ma sensu wskazywać pojedynczych osób, na przykład tych, które zaproponowały zaproszenie senatora i to zorganizowały. Osobiście zaznaczę, że Główny Zarząd Policji musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by zwiększyć działania prewencyjne w rejonach ze znacznym niedoborem personelu.

– Wspaniale – odrzekł Gunvald Larsson. – To właśnie chciałem usłyszeć. Do widzenia.

– Chwileczkę – zatrzymał go minister sprawiedliwości. – Sam zadzwoniłem, by się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja na froncie bezpieczeństwa.

– My oceniamy ją jako dobrą. Pracujemy według ścisłego, lecz elastycznego planu.

– To wspaniale.

Sprawiał wrażenie rozsądnego, pomyślał Gunvald Larsson. Ale minister sprawiedliwości miał opinię chlubnego wyjątku spośród polityków karierowiczów, którzy prowadzili Szwecję do powolnego, lecz nieuniknionego upadku.

I tak dzień upłynął na wielu zwykle bezprzedmiotowych rozmowach. Urzędnicy wbiegali i wybiegali nieprzerwanym strumieniem.

Około dziesiątej wieczorem Gunvald Larsson dostał teczkę, której zawartość sprawiła, że przez prawie pół godziny siedział nieruchomo z głową podpartą dłońmi.

I Skacke, i Martin Beck jeszcze byli, ale zamierzali wkrótce iść do domu, a Gunvald Larsson nie chciał psuć im wieczoru. Zamierzał powiedzieć im, co jest w teczce, dopiero następnego dnia.

Potem zmienił zdanie i podał ją bez słowa Martinowi Beckowi, który włożył ją spokojnie do aktówki.

Martin Beck dotarł tego wieczoru do domu przy Tulegatan dopiero dwadzieścia po jedenastej.

Dzień pracy zakończył się długim spotkaniem z szefem policji porządkowej. To, co mieli do omówienia, byto ważne i wymagało skupienia. Jak rozporządzić wielką liczbą umundurowanych policjantów? Jak ich zakwaterować, żywić i przemieszczać? Gdzie powinni się znajdować w każdym określonym momencie? Jak postępować z demonstrantami?

Szef policji porządkowej był dobrym administratorem. Jeszcze lepsze było jego obiektywne nastawienie do tak zwanych drażliwych kwestii. Jedną z nich był właśnie problem z demonstrantami. Wiele wskazywało na to, że Eric Möller wkrótce zamierza zrobić w tej kwestii jakieś posunięcie i że jest gotów zwrócić się do wysoko postawionych osób, by znaleźć poparcie dla swoich pomysłów.

Dlatego Martinowi Beckowi bardzo zależało na tym, by mieć w tej sprawie jasną linię postępowania. Chciał mieć gotowe rozwiązanie, by móc odrzucić koncepcję Säpo. Osobiście uważał, że nie ma powodu, by nie dać mało cenionemu gościowi okazji zobaczyć i usłyszeć, że wielu ludzi w kraju zdecydowanie go nie lubi i uważa jego wizytę za afront. Zbyt wiele rzeczy, w które ten człowiek był uwikłany, wydarzyło się niedawno lub trwało nadal. Wojna w Wietnamie, interwencja w Kambodży, ludobójstwo w Chile, biorąc tylko pierwsze przykłady z brzegu.

Szef policji porządkowej podzielał tę opinię. Niektórzy z pozostałych nie, na przykład Stig Malm, który uważał, że należy ustawić kordony policyjne i bariery tak daleko od kolumny, by senator nie musiał widzieć ani jednego demonstranta, ani nawet plakatu czy transparentu.

Ostatni tendencyjny raport Erica Möllera wskazywał, że demonstracje będą zakrojone na dużą skalę i że ludzie przyjadą z daleka i z bliska, żeby mieć szansę pokazać, co myślą. Tyle ustalili jego szpiedzy.

Prawdopodobnie było to słuszne – niedobrze byłoby ulegać stereotypowi, że wszystko, co robi wydział bezpieczeństwa, jest albo błędem, albo celowym szykanowaniem lewicy.

Martinowi Beckowi i szefowi policji porządkowej chodziło o takie rozporządzenie policją, by demonstranci mogli wyrażać, co chcą, ale żeby bardziej bojowe grupy nie przedarły się przez bariery i nie zatrzymały kolumny ani nie zablokowały dróg. Szef policji porządkowej uważał, że powinni sobie dać z tym radę. Po pewnym wahaniu zgodził się również na następujący warunek: że policjanci w cywilu otrzymają surowy zakaz stosowania przemocy, jeśli nie zmuszą ich do tego szczególne okoliczności. Policjantom, którzy złamią tę zasadę, wymierzy się karę dyscyplinarną, a w poważniejszych przypadkach staną przed sądem.

Martin Beck walczył przez chwilę, by zamienić termin „staną przed sądem” na „zostaną zwolnieni ze służby”, ale w końcu musiał się poddać.

Otworzył drzwi wejściowe własnym kluczem. Wszedł na drugie piętro i zadzwonił do drzwi. Były zamknięte. Nacisnął dzwonek w umówiony sposób i czekał. Miała klucze do jego mieszkania, a on do niej nie. Nie uważał, że ich potrzebuje, ponieważ nie miał tam właściwie nic do roboty, kiedy nie było jej w domu. A kiedy była w domu, nie zamykała zwykle drzwi na zamek.

Po jakiejś pół minucie przybiegła boso i otworzyła.

Sprawiała wrażenie niezwykle ożywionej i miała na sobie tylko miękką bawełnianą koszulę w szaroniebieskim kolorze, sięgającą do polowy uda.

– A niech to licho – stwierdziła. – Dałeś mi za mało czasu. Mam coś, co musi stać pół godziny w piekarniku.

Nie mógł do niej zadzwonić, zanim nie skończył rozmowy z szefem policji porządkowej, to znaczy dziesięć minut temu. Potem skorzystał z samochodu służbowego, bo jak zwykle nie mógł liczyć na taksówkę.

– Jezu, ale jesteś zmęczony – rzuciła. – Czy nie rozumiesz, że musisz jeść?

Popatrzyła na niego zmrużonymi oczami i zaproponowała:

– Wykąpiemy się? Myślę, że tego potrzebujesz.

Rhea w zeszłym roku urządziła w piwnicy saunę dla lokatorów. Kiedy chciała korzystać z niej sama, po prostu wywieszała kartkę na drzwiach.

Martin Beck przebrał się w stary płaszcz kąpielowy, wiszący w szafie w sypialni, a ona poszła pierwsza i włączyła saunę. Było to wspaniałe urządzenie, suche i bardzo ciepłe.

Większość ludzi w takiej saunie milczy, ale to nie leżało w naturze Rhei.

– Jak ci idzie w twojej dziwnej pracy? – zapytała.

– Myślę, że dobrze, ale…

– Ale co?

– Nie jestem pewny. Nigdy przecież się nie zajmowałem czymś podobnym.

– Pomyśl tylko o zaproszeniu tutaj tego drania – rzekła. – Socjaldemokraci powinni odgryźć sobie głowę ze wstydu.

– Nie jest chyba specjalnie popularny.

– Popularny? Będę cholernie żałować, jeśli uda ci się go ochronić.

– Naprawdę tak myślisz?

– Nie na serio. Przemoc rzadko jest szczęśliwym rozwiązaniem. Czasami oczywiście bywa.

– Kiedy?

– Wojny wyzwoleńcze ciągnące się latami. Na przykład Wietnam. Co ludzie mają robić? Muszą walczyć. A teraz zwycięstwo jest blisko. Czyli został tylko tydzień? To znaczy do jego przyjazdu?