Martin Beck i Gunvald Larsson wrócili dopiero późnym popołudniem. Wydawali się dosyć zadowoleni z tego, co załatwili.
Rönn w ogóle nie wrócił tego dnia. Miał zadanie specjalne, które zajmowało sporo czasu.
Rozmowy telefoniczne i goście płynęli równym strumieniem.
Adiutant króla oznajmił, że Jego Wysokość postanowił wyjść do Logården przed pałacem i spotkać senatora, kiedy ten nadejdzie od północnej strony schodów.
Martin Beck zwrócił uwagę, że to nie ułatwi zadania ochronie, zwłaszcza ogólnej, lecz adiutant odparł lakonicznie, że król się nie boi.
Koło piątej zjawił się najmniej spodziewany gość. Drzwi otworzyły się gwałtownie i Buldożer Olsson wtargnął ze spuszczoną głową, jak szarżujący byk w drodze na arenę.
Wyglądał jak zwykle, ubrany w pomięty niebieskofioletowy garnitur, różową koszulę i niezwykle fantazyjny krawat.
Melander nie kiwnął palcem, ale Gunvald Larsson skoczył jak użądlony w newralgiczne miejsce. Potem zapytał ze zdumieniem:
– Co ty do diabła tu robisz?
– Dyrektor biura GZP Malm prosił, bym tu przyszedł, kiedy znajdę czas – wyjaśnił zadowolony Buldożer. – Na wypadek gdyby pojawiły się jakieś problemy prawne i potrzebowalibyście pomocy.
Potruchtał do mapy na ścianie, przyglądał się jej przez chwilę, po czym nagle klasnął w dłonie i zawołał:
– Jak wam leci, chłopaki?
Martin Beck spojrzał niechętnie na gościa. Jego głos brzmiał jednak bardzo spokojnie, kiedy tłumaczył:
– Wszystko zdaje się układać zgodnie z planem. Nie pojawiły się żadne problemy prawne.
– Wspaniale – ucieszył się Buldożer. – Wspaniale.
– Gdzie jest Werner Roos? – zapytał złośliwie Gunvald Larsson.
– W Canberze, w Australii, więc spodziewam się, że może teraz uderzyć w każdej chwili. Jedyny problem, że będę musiał obyć się bez połowy ludzi od napadów na banki w czwartek i piątek. A kto mi ich zagarnął? Tak, wy, przez te wasze zabezpieczenia. To będą trudne dni, panowie. Uwierzcie moim słowom. Ale na pewno damy sobie radę. Mamy wprawę, że tak powiem. Rozejrzał się po pokoju i pożegnał się wesołym tonem:
– Powodzenia, chłopaki.
Potem ruszył do drzwi i znikł, nim ktokolwiek zdążył nawet skinąć głową.
– Niech to szlag – zaklął Gunvald Larsson. – Że też ten Malm jest tak cholernie głupi, by nasyłać na nas jeszcze Buldożera.
– Nie musimy się do niego z niczym zwracać – odrzekł obojętnym tonem Martin Beck.
Po wiadomości od króla wszystko odnośnie do programu wydawało się jasne.
Miał być opublikowany w prasie, także trasa przejazdu kolumny. Jedyną rzeczą, której nikt nie mógł przewidzieć, był jak zwykle przebieg i rezultat rozmowy między dwoma prominentnymi politykami. I jak zwykle można było się spodziewać bezbarwnego i nic niemówiącego komunikatu, kiedy już będzie po wszystkim.
Radio i telewizja miały transmitować na żywo przybycie dostojnego gościa, podobnie jak przejazd do miasta, złożenie wieńca i spotkanie z królem.
Wszystko wydawało się jasne, proste i dobrze przygotowane.
Rozdział 16
Muzeum Wojska w Sztokholmie znajduje się przy Riddargatan w dzielnicy Östermalm. Mieści się w budynku dawnych koszar, za wielkim dziedzińcem, na którym stoją starannie utrzymane i pogrupowane stare działa artyleryjskie, i wypełnia całą przestrzeń między Sibyllegatan a Artillerigatan. Najbliższy budynek nie przywodzi na myśl wojny – jest nim mianowicie kościół Jadwigi Eleonory, który mimo pięknej kopuły nie należy do najbardziej znanych zabytków i nie jest szczególnie eksponowany.
Teraz samo Muzeum Wojska nie jest szczególnie eksponowane, zwłaszcza odkąd ujawniono, że w budynku miały siedzibę służby wywiadowcze pod przykrywką niewinnej działalności muzealnej.
Martin Beck się spieszył, a poza tym z wiekiem trochę się rozleniwił. Nie miał siły czekać w długiej kolejce do taksówki i kazał się zawieźć na miejsce samochodem służbowym. Asystenci policji w radiowozie nie należeli do osławionego rewiru Östermalm, który raz za razem zwracał uwagę dziwnymi obławami i nadzwyczaj gorliwym stosowaniem przerażającego prawa policji do aresztowania ludzi bez powodu. Obaj byli sympatycznymi młodymi ludźmi i jeden z nich wyszedł nawet z samochodu i zasalutował, kiedy podjechali. Martin Beck zastanawiał się przez moment, czy honory oddano jemu, czy wszystkim tym cennym wojennym pamiątkom.
Sercem muzeum jest wielki hol z wiekowymi działami i starymi rusznicami, ale nie zainteresowanie historią przywiodło tutaj szefa komisji do spraw zabójstw.
W niewielkim pokoju siedział przy biurku korpulentny mężczyzna i analizował jakiś szachowy problem. Był niezwykle trudny, mat w pięciu ruchach, więc od czasu do czasu robił na bloku stenogramowym notatki, które po chwili przekreślał. Można było podejrzewać, że nie jest to zadanie, którym powinien się teraz zajmować, ponieważ na biurku leżał również rozłożony na części pistolet, a drewniana skrzynia koło obrotowego krzesła była wypełniona bronią palną, częściowo z przyczepionymi karteczkami, ale w większej części bez żadnego opisu.
Mężczyzną z problemem szachowym był Lennart Kollberg, najbliższy współpracownik Martina Becka przez wiele trudnych lat. Pożegnał się z policją prawie rok temu, a jego rezygnacja wywołała spore zamieszanie i dała powód do wielu kwaśnych komentarzy.
Jeden z najlepszych oficerów kryminalnych w kraju, do tego człowiek na solidnym stanowisku odszedł, ponieważ nie potrafił już dłużej być policjantem. Nie wyglądało to dobrze i Stig Malm biegał jak pies z wywieszonym językiem po korytarzach w Västberdze i przy Kungsholmen, próbując dopilnować wykonania rozkazu naczelnego komendanta, by sprawa nie wydostała się na zewnątrz.
Oczywiście wydostała się i ukazała między innymi w gazetach, które nie sądziły jednak, że odejście starego policjanta jest bardziej godne uwagi niż to, że przesycony nadmiarem podróży, łapówek i alkoholu dziennikarz sportowy rzucił wszystko w diabły i postanowił zająć się dziećmi i oglądaniem piłki nożnej w telewizji. Osobiście dla Martina Becka było to nieszczęście, ale jakoś to przebolał. Prywatnie nadal się spotykali, wprawdzie dość rzadko, ale wychylili czasem kufel piwa w mieszkaniu Kollberga w Skärmarbrink albo u Martina Becka przy Köpmangatan.
– Cześć – przywitał się Kollberg.
Ucieszył się z wizyty, ale nie okazał przesadnego entuzjazmu. Martin Beck nie odpowiedział, tylko poklepał starego kumpla po plecach.
– To całkiem ciekawe – rzekł Kollberg.
Wskazał ruchem głowy na skrzynię.
– Mnóstwo starych pistoletów i rewolwerów pochodzących głównie z różnych rewirów policyjnych. Wiele z nich przekazało dziwne stare spluwy, kiedy parlament przyjął nową ustawę o posiadaniu broni. Ale ci, którzy przyszli tu dobrowolnie ze swoim arsenałem, to byli oczywiście tacy, którzy nigdy nawet nie pomyśleli o tym, by z nich strzelać. Do wielu z nich nie ma nawet amunicji, ale podobno profesjonalni kolekcjonerzy broni mogą kupować naboje. Także te z zapłonem igłowym. Mówią, że jakiś spryciarz z Niemiec Zachodnich przyjmuje zamówienia i produkuje wszelkie rodzaje amunicji.
Martin Beck zajrzał do skrzyni. Zdawało mu się, że jest tam i jedno, i drugie.
– Nikt tu nie miał czasu ani chęci, by przejrzeć cały ten kram i porządnie skatalogować – wyjaśnił Kollberg. – Ale ktoś uważał, że ja będę się nadawał do tej roboty, chociaż połowa Głównego Zarządu Policji wyzywa mnie od komunistów.