Выбрать главу

Mówiąc to, Kollberg otworzył miniaturowy rewolwer jednym szybkim ruchem dłoni.

– Muszę już uciekać – oznajmił Martin Beck. – Dziękuję za pomoc.

– Idź w pokoju. Możesz pozdrowić ode mnie Rheę, jeśli chcesz. Albo wcale o mnie nie wspominaj. Tak też będzie dobrze.

– To cześć.

– Cześć – odparł Kollberg i sięgnął po następną kartę.

Rozdział 17

Przez wszystkie te lata niejeden zastanawiał się, jakie cechy Martina Becka sprawiły, że stał się takim dobrym policjantem. Kwestię tę rozważali zarówno jego przełożeni, jak i podwładni, i częściej było to podyktowane zawiścią niż podziwem.

Zawistnicy chętnie podkreślali, że dostawał mało spraw, i to w większości łatwych do rozwiązania. To była prawda, ponieważ zadania, jakie mu dawano, były nieliczne w porównaniu z tym, co przytłaczało niektóre wydziały sztokholmskiej policji. Wydziały takie jak kradzieży, narkotykowy, kryminalny były przeciążone pracą i miały zatrważająco niski wskaźnik wykrywalności. Wiele zgłoszeń zostawało z czasem umorzonych, ponieważ nikt zwyczajnie nie zdążył się nimi zająć. Komendant, a w ostateczności Główny Zarząd Policji tłumaczyli to zawsze w ten sam sposób, mianowicie brakami personelu.

Coś w tym oczywiście było, jednak znacznie odbiegało od całej prawdy. Bardzo niechętnie przyznawano, że jakość policjantów jest ważniejsza od ich liczby.

Liczebność policji nie była właściwie powodem do większych narzekań, czego nie dałoby się powiedzieć o wyszkoleniu pojedynczego policjanta, który miał niepokojące braki i w sferze psychologii, i etyki. Rekrutacja przebiegała źle szczególnie w okresach wysokiej koniunktury, po części dlatego, że do policji trafiało zbyt wielu bezrobotnych z prowincji. Często byli tu ludzie, którzy zupełnie nie znali dynamiki dużego miasta, wielu czuło się wyobcowanych i szukali kompensacji w różnych formach przemocy i egzekwowania władzy. Wielu porzucało pracę, a inni szukali jej na prowincji, jak najdalej od dużego miasta.

Poza tym naprawdę nie było łatwo być policjantem w Sztokholmie, gdzie swobodnie grasowały różne grupy gangsterskie i syndykaty, narkotyki płynęły strumieniem, a banalne sytuacje konfliktowe często wywoływały niepohamowaną przemoc z obu stron. Poza tym naczelny komendant, i nie tylko on, upierał się przy przekształceniu starej policji, która mimo pewnych niedostatków miała sporo zalet, z organizacji z gruntu cywilnej w centralnie kierowaną siłę paramilitarną z przerażającymi zasobami technicznymi.

Za to wszystko odpowiadała partia rządząca, która nazywała siebie socjaldemokratyczną, ale z upływem czasu przestała być i socjalistyczna, i demokratyczna, nawet w tym niewielkim stopniu, w jakim kiedyś była, i której nazwa stanowiła coraz cieńszą przykrywkę dla czystego ustroju kapitalistycznego.

Zawód policjanta jest w dużej części nieciekawy i pozbawiony splendoru, a wiele jego funkcji automatycznie budzi niechęć i nie sprzyja popularności.

Komisja do spraw zabójstw ze swoją starą i często przesadzoną renomą instytucji otoczonej nimbem tajemniczości i romantyzmu była tu wyjątkiem.

Martin Beck przeszedł jednak długą drogę i był dobrym policjantem już wtedy, gdy zaczynał pracę w patrolach w rewirze Jakob nieco ponad trzydzieści lat temu. Zawsze miał łatwość rozmawiania z ludźmi, a wiele problemów dawało się rozwiązać za pomocą humoru i inteligencji, i już wtedy był wdzięczny losowi, że nie rekrutowano go z wojska, co często się zdarzało wśród jego kolegów. Sześć lat służby w patrolach też nie pozostawiło jakichś szczególnie gorzkich wspomnień i na palcach jednej ręki mógł policzyć przypadki, w których był zmuszony do użycia przemocy.

Potem jego kariera rozwinęła się w stronę urzędniczej i często musiał iść na kompromis z głupimi przełożonymi, jednak wytrzymał zarówno to, jak i różne niezrozumiałe przepisy dyscyplinarne bez większej szkody dla duszy.

Tak jak większość miał oczywiście na względzie swoją karierę, ale w jednym punkcie nigdy nie szedł na kompromis, ponieważ był człowiekiem, który chciał pracować w terenie, w bezpośrednim kontakcie z ludźmi i środowiskiem. Strach przed uwięzieniem w gabinecie, gdzie jedynym przerywnikiem w ślęczeniu w papierach i odbieraniu telefonów były nudne zebrania, na pewno opóźniał jego awans.

Kiedy jednak został asystentem kryminalnym w roku 1950, szczęśliwie przeniesiono go dość szybko do komisji zabójstw. Służba w niej interesowała go, zaczął prowadzić samodzielne studia z kryminologii i psychologii i aż do upaństwowienia policji miał szczęście do wyrozumiałych szefów i dobrych współpracowników. Zachował umiejętność rozmawiania z ludźmi i ciągle ją rozwijał, więc wcześnie uznano go za jednego z najlepszych przesłuchujących.

Choć rzeczywiście udowadniał czasem swoją błyskotliwość i wysoko rozwiniętą zdolność wnioskowania, nie były to cechy, których najbardziej wymagał od siebie czy od swoich współpracowników.

Gdyby ktoś go zapytał, co jest najważniejsze w jego pracy, odpowiedziałby z dużym prawdopodobieństwem, że systematyczność, zdrowy rozsądek i sumienność, w takiej właśnie kolejności.

Nawet jeśli Martin Beck miał podobną jak Kollberg opinię o roli policji w społeczeństwie, sam nie brał w ogóle pod uwagę takiego kroku jak odejście z zawodu.

Do tego był zbyt sumienny i świadomość tego sprawiała, że przeważnie postrzegał siebie niemal jako przykrego nudziarza, co go przygnębiało. W ostatnich latach wprawdzie trochę to się poprawiło, ale nie był duszą towarzystwa ani nie miał takich aspiracji.

Teraz jego przygnębienie wynikało głównie z tego, że był dość wysoko postawionym urzędnikiem w społeczeństwie, w którym nic nie zdawało się zmieniać na lepsze.

W przeciwieństwie do Lennarta Kollberga nie poczuwał się natomiast do odpowiedzialności za działania całej policji – uważał, że bardzo mało w tym uczestniczy. Popełniano oczywiście wiele błędów i naruszeń prawa, ale on ani jego wydział nie byli temu winni.

Do wielu cech, sprawiających, że Martin Beck był szczególnie dobrym policjantem, należało również zaliczyć dokładność, dobrą pamięć, upór, który czasami bywał ośli, i zdolność kojarzenia. Starał się też zwykle znaleźć czas na wszystko, co w jakiś sposób dotyczyło pracy. Często były to drobiazgi, które okazywały się bez znaczenia, ale czasami pozorne drobnostki naprowadzały na trop w tym czy innym kierunku.

Kiedy wyszedł od Kollberga z ogólnie pozytywną opinią o planie ochrony, poczuł pewne zadowolenie, gdyż mimo wszystko Kollberg nadal był człowiekiem, któremu najbardziej ufał w sprawach zawodowych. Spotkanie było krótkie, więc postanowił teraz złożyć wizytę, którą planował od dość dawna, ale wcześniej nie znalazł na to czasu. Teraz też właściwie nie miał czasu, ale z drugiej strony Melander, Larsson i Skacke powinni sobie świetnie poradzić z wszystkimi mniej lub bardziej bezsensownymi odwiedzinami i rozmowami telefonicznymi.

Rönn miał inne zajęcie i prawdopodobnie nie było go w kwaterze.

Dlatego poprosił o podwiezienie na ulicę Davida Bagarego.

Martin Beck umiał sam prowadzić, a w każdym razie posiadał prawo jazdy od lat czterdziestych, ale praktycznie nigdy tego nie robił i nie miał nawet własnego samochodu. Teraz, kiedy do wielkiego wydarzenia pozostały tylko dwa dni, przyznano mu specjalny pojazd służbowy. Był zielony, a za kierownicą siedział policjant ubrany po cywilnemu.

Po pięciu minutach stanął przed drzwiami biura Hedobalda Braxéna. Dzwonek nie działał, ale kiedy zapukał, usłyszał ze środka dwa różne dźwięki. Jednym było beknięcie, a drugim miauczenie. Potem dobiegł go stłumiony głos: