Выбрать главу

– Innymi słowy, nie dała panu żadnej wskazówki?

– Nie, wcale. Było jeszcze lato i z tego, co zrozumiałem, wielu młodych ludzi mieszka wtedy razem, na wsi albo u znajomych, którzy mają mieszkanie w mieście.

Bekacz zakończył posiłek, wziął chusteczkę nawilżającą i wytarł nią usta i palce. Potem wydał z siebie dudniący naturalny odgłos i jakby zainspirowany tym wyleniały kanarek odpowiedział żałosnym, przejmującym piskiem, jak dusza czyśćcowa albo głos rozpaczliwego przesłania z galaktyki.

Braxén wyciągnął jedną z szuflad biurka i wyjął z niej gruby notes w czarnej okładce i z literami na marginesie. Na pewno miał go od dawna, bo nosił ślady wieku i częstego przeglądania.

Kartkując go, spytał:

– Jak ona się nazywa?

– Rebecka Lind.

Znalazł właściwą stronę, przysunął do siebie stary czarny telefon z bakelitu i poinformował:

– Możemy zadzwonić do jej rodziców.

Prokurator wskoczył na kolana Martina Becka, który machinalnie pogłaskał zwierzaka po grzbiecie, starając się śledzić przebieg rozmowy. Kot od razu zaczął mruczeć. Braxén położył słuchawkę.

– Odebrała jej matka – wyjaśnił. – Rodzice nie mają od niej żadnej wiadomości od czerwcowej rozprawy. Powiedziała też, że tak jest lepiej, ponieważ nikt w rodzinie nie rozumie tej dziewczyny.

– Przyjemni rodzice – zauważył Martin Beck.

– Prawda? A w ogóle to czemu pan się nią interesuje?

Martin Beck zdjął Prokuratora z kolan i postawił na podłodze. Wstał i podszedł do drzwi.

– Właściwie sam nie wiem – zastanawiał się. – Ale dziękuję za pomoc. Jeżeli się odezwie, proszę mnie powiadomić albo przekazać jej, że chciałbym z nią porozmawiać.

Braxén podniósł rękę w geście pożegnania, a potem rozsiadł się wygodnie na krześle i popuścił jedną dziurkę paska.

Rozdział 18

Reinhard Heydt podobnie jak Kollberg uważał, że wszystko wydaje się dobrze przygotowane. Przeniósł się do dwupokojowego mieszkania w Solnej, kupionego przez tę samą podstawioną firmę, która nabyła lokal w Södermalmie.

Japończycy tam zostali. Z najwyższą starannością zmontowali ultranowoczesne bomby. Ich kolejnym zadaniem było rozmieszczenie ich w wybranych miejscach, co należało uczynić możliwie najpóźniej.

Na długo przed wyciekiem informacji do prasy Heydt kupił wszystkie detale programu wizyty senatora, podobnie jak większą część planu zabezpieczeń. Sprzedającym tym razem też był podwójny agent z tajemniczą małą firmą w Östermalmie.

Ekspert od radia trochę się spóźnił. Przewiózł go wynajęty duński rybak z Gilleleje w okolice Torekov i przepłynął, oczywiście w zupełnej nieświadomości ich obu, tuż przed nosem naczelnego komendanta, który właśnie wtedy kontemplował w samotności swoją odpowiedzialność.

Mężczyzna nazywał się Levallois i był znacznie bardziej rozmownym towarzyszem niż dwaj Japończycy ze swoimi pędami bambusa i innymi dziwnymi warzywami, nie mówiąc o niezrozumiałej grze małymi klockami.

Przywiózł jednak ze sobą, prócz niezwykłego wyposażenia, także mniej dobrą nowinę. Słabością ULAG była komunikacja, jeszcze niewystarczająco rozbudowana – w innym wypadku Heydt dowiedziałby się pewnie o tym szybciej. Gdzieś powstał przeciek i ktoś zaczął składać różne informacje w dość interesujący obraz.

Heydt był widziany podczas akcji w Indiach i zauważono go, kiedy opuszczał kraj po zamachu w Ameryce Południowej. Od tego czasu policja uparcie próbowała go zidentyfikować, przesyłając przez Interpol w Paryżu skromne dane, jakie mieli, do każdego rządu z funkcjonującą w miarę policją lub służbą bezpieczeństwa.

Przeciek na pewno nie powstał w ULAG, tylko w jednym z tych krajów, w których Heydt walczył wcześniej jako najemnik w powstaniu. Tak czy inaczej, połączono w końcu jego prawdziwe nazwisko z rysopisem. Policja w Salisbury nadal twierdziła, że nie mają pojęcia, kim jest, i chyba rzeczywiście nie mieli, ale władze w Pretorii, które na pewno nie wiedziały, czym się zajmuje, poinformowały, że jest obywatelem RPA, nazywa się Reinhard Heydt, nie był karany w ojczyźnie i o ile wiadomo, nigdy nie zajmował się działalnością przestępczą.

Dotąd nie wydawało się to specjalnie groźne, ale niestety tuż po Frelimo w Mozambiku, który miał go na swojej czarnej liście, zamieszczono w gazecie jego zdjęcie, wystarczająco dobrej jakości, by Interpol mógł je powielić i rozesłać. Nie był poszukiwany za przestępstwo. Interpol informował tylko, że policja w tym południowoamerykańskim kraju chciałaby z nim porozmawiać i dowiedzieć się, gdzie obecnie przebywa.

Reinhard Heydt przeklinał w duchu sytuację, w której został sfotografowany. Stało się to dwa lata temu w wyniku niefortunnego przypadku. Podczas ataku na północ od Lourenco Marques jego grupa się rozproszyła, a on wraz z paroma innymi został wzięty jako jeniec przez partyzantów Frelimo. Uwolnili ich wprawdzie już po kilku godzinach, ale w tym czasie ktoś ich sfotografował. To musiało być po prostu częściowe powiększenie tamtego zdjęcia, a jeśli Interpol je rozesłał, szwedzka policja z pewnością miała jego egzemplarz. Z tego, co rozumiał, nie komplikowało to samej akcji, natomiast nie będzie potem mógł opuścić kraju równie sprawnie, jak się do niego wśliznął.

Jedno było w każdym razie jasne. W ciągu tych niewielu dni, jakie pozostały, jego swoboda poruszania się będzie znacznie ograniczona. Nie mógł nawet za bardzo ryzykować wychodzenia. Dotąd poruszał się bez przeszkód po Sztokholmie, ale teraz musiał skończyć z wycieczkami. A gdyby gdzieś wyszedł, to wyłącznie uzbrojony.

Banalne rozpoznanie i aresztowanie przez szwedzką policję byłoby sromotnym końcem obiecującej kariery, nawet gdyby nie ocaliło życia słynnemu Amerykaninowi. Operacja była dobrze zabezpieczona na taką okoliczność.

Pierwszym posunięciem Heydta było pozbycie się zielonego opla. Polecił Levallois pojechać nim do Göteborga, zaparkować w wyznaczonym miejscu i legalnie kupić używanego volksvagena.

Mieszkanie przy Kapellgatan w Huvudsta było trochę za małe dla dwóch osób, przede wszystkim dlatego, że musieli tu przechowywać dwa telewizory kolorowe, trzy radioodbiorniki i sprzęt techniczny Francuza. Załatwili sprawę w ten sposób, że większy pokój przekształcili w centralę operacyjną, a spali w drugim.

Levallois był bardzo młody, miał najwyżej dwadzieścia dwa lata, a jego wygląd nie zdradzał pochodzenia. Miał rumianą twarz i kręcone jasne włosy. Mimo szczupłej budowy ciała był podobnie jak inni, którzy przeszli obóz szkoleniowy ULAG, bardzo zręczny i w sztuce obrony, i zabijania – gołymi rękami i bronią wszelkiego rodzaju.

W Szwecji miał jedną ułomność, mianowicie język, i w poniedziałek osiemnastego Heydt musiał wsiąść do samochodu i udać się do miasta ostatni raz przed akcją. Levallois był ostrożny, nauczony niczemu zbytnio nie ufać, i teraz potrzebował materiałów na instalację zapasową na wypadek ogólnego wyłączenia prądu podczas uroczystej ceremonii.

Reinhard Heydt włożył swoją największą kurtkę i nieliczni, którzy go widzieli, sądzili, że świetnie wygląda, wysoki i szeroki w barach. Typ nordycki, niebieskooki blondyn z twarzową opalenizną. Nikt nie przeczuwał, że pod kurtką nosi jedną z najbardziej zabójczych broni, colta typu MK III Trooper 357 Magnum, a do paska ma przyczepione trzy granaty.

Dwa z nich były amerykańskie i wypełnione naciętym drutem kolczastym z dużym rozrzutem. Ten typ został wypróbowany podczas wojny w Wietnamie i był bronią przeciwpiechotną z niszczącym efektem, ponieważ plastikowa powłoka uniemożliwiała zlokalizowanie go promieniami Roentgena. Trzeci granat został wyprodukowany we własnej wytwórni broni ULAG. Miał gwint i zapalnik uderzeniowy i był przewidziany dla Reinharda w sytuacji bez wyjścia.