– Moim zadaniem nie jest sprawianie mu radości. Przynajmniej nie tak pojmuję swoją pracę.
Malm westchnął głęboko.
– Tu naprawdę nie jest łatwo być ekspertem łącznikowym.
– Też wyjedź na wieś i przemyśl sprawę.
– Ty… ty naprawdę jesteś bezczelny. Poza tym ja nie mam domku na wsi.
– Ale twoja żona chyba tak?
Malm wżenił się w dość duży majątek, ale ci, którzy poznali jego ślubną połowę, mówili, że jest złośliwa i ciągle skwaszona, a poza tym brzydka. To ostatnie było bardzo subiektywne, ale skwaszenia i złośliwości miał dość podczas osiemnastu lat własnego małżeństwa.
Teraz prawie współczuł Malmowi.
Raz musiał zadzwonić do niego do domu i miał sposobność zamienić parę słów z ową małżonką. Podczas krótkiej rozmowy miał nieodparte wrażenie, że żona dyrektora biura jest również bardzo wyniosła. Rozmowa miała następujący przebieg:
– Dzień dobry, tu komisarz Beck. Chciałbym mówić z dyrektorem biura.
– Czy jest pan jego podwładnym?
– Tak, w pewnym sensie.
– Chyba już słyszałam pańskie nazwisko, komisarzu Beck. Ale dzwoni pan w trakcie treningu dyrektora, co oznacza, że nie może pan z nim rozmawiać.
– Aha, to przepraszam.
– Chwileczkę, komisarzu Beck. Widzę, że dyrektor biura właśnie jedzie aleją. Może pan z nim porozmawiać, jak tylko ktoś zajmie się koniem.
Ów „ktoś” musiał być bardzo szybki, gdyż Malm podszedł do telefonu zaledwie po minucie. Głos miał cichy i potulny, zupełnie inny niż na służbie, gdzie często bywał arogancki i nieprzyjemny.
Martin Beck miał niewiele czasu, by o tym myśleć, bo znów zadzwonił telefon. Tym razem flota. Komandor porucznik czy jakoś tak.
– Tylko chciałbym wiedzieć, czy potrzebujecie dużych helikopterów Vertol czy małych Alouette. Może grupa kombinowana obu typów? Każdy ma swoje zalety.
– Nie chcemy żadnych samolotów.
– Drogi komisarzu – rzekł sztywno rozmówca. – Helikopter nie jest samolotem, tylko śmigłowcem.
– Dziękuję za informację. Przepraszam za użycie błędnej terminologii.
– Och – westchnął człowiek z floty – tylu się myli. Nie potrzebujecie więc helikopterów od marynarki wojennej?
– Nie.
– Miałem inne wrażenie, kiedy rozmawiałem z komendantem.
– Tak, po prostu zaszło nieporozumienie.
– Rozumiem. Do widzenia, komisarzu.
– Do widzenia, komandorze – odpowiedział uprzejmie Martin Beck.
I tak było przez cały dzień. Nad jego głową ciągle podejmowano decyzje, dyskutowane i odrzucane, zwykle drogą perswazji, czasem w ostrzejszym tonie i sformułowaniach.
Teraz jednak plan ochrony był gotowy. Spośród pracujących przy Kungsholmsgatan szczególnie dużą pracę wykonał Melander. W milczeniu. Zwykle tak pracował.
Pozostali też się nie lenili.
Rönn na przykład otrzymał czasochłonne zadanie.
Tylko raz w ciągu dnia pokazał się w kwaterze głównej, z nosem bardziej czerwonym niż zwykle i workami pod oczami. Gunvald Larsson od razu zapytał:
– Jak idzie, Einar?
– No, jakoś idzie. Ale zajmuje więcej czasu, niż myślałem. A jutro będę miał niewiele minut. Najwyżej piętnaście.
– Raczej dwanaście lub trzynaście – uściślił Gunvald Larsson.
– No tak.
– Uważaj na siebie, Einar.
Martin Beck odprowadził Rönna wzrokiem. Larsson i Rönn, dwie zupełnie różne osobowości, rozumieli się w pół słowa. Byli przyjaciółmi. Samemu pracowało mu się z Rönnem nadzwyczaj trudno i było zupełnie wykluczone, by mieli się spotykać w czasie wolnym i rozmawiać o czymś innym niż praca. Łatwiej było mu współpracować z Gunvaldem Larssonem, mimo jego ordynarnego obejścia i często wrednych komentarzy. Ale też nie byli przyjaciółmi, chociaż ich relacja poprawiła się z biegiem lat po bardzo złym początku.
Ale Rönn i Gunvald Larsson naprawdę byli kumplami. Łączyło ich może to, że obaj byli dobrymi policjantami i świetnie się uzupełniali w pracy. Czy równie dobrze do siebie pasowali w życiu prywatnym? Możliwe. Mimo że Rönn pobierał edukację w sześcioklasowej szkole podstawowej w Laponii, a Larsson chodził do najlepszych i najdroższych szkół prywatnych.
Martin Beck widział Rönna wściekłego tylko raz, kiedy Kollberg – trzeba przyznać, że niesprawiedliwie – skrytykował Gunvalda Larssona. A było to wiosną roku sześćdziesiątego ósmego.
Chociaż Rönn mieszkał w Sztokholmie od dwudziestu sześciu lat, nic przyzwyczaił się całkiem do dużego miasta. W czasach swojej edukacji pracował w Skanii, ale tam czuł się jeszcze bardziej wyobcowany.
Teraz nie sprawiał wrażenia wyobcowanego, tylko dawał to czasem do zrozumienia w mniej bezpośredni sposób. Na przykład: „No, no, co za miejsce”.
W niektórych sprawach był zdumiewająco konsekwentny. Wiedział na przykład, gdzie szukać żony wśród Lapończyków, a kiedy zmarł jego ojciec, zgodnie ze starym, dobrym wiejskim zwyczajem sprowadził mamę do Sztokholmu, do mieszkania, w którym mógł jej doglądać. Ten rodzaj więzi rodzinnej z biegiem lat i wraz ze stałym wzrostem biurokratyzacji stal się w Szwecji bardzo nietypowy. Rönn bardzo rzadko mówił o swojej żonie i prawie nigdy o mamie, ale z tego, co Martin Beck wiedział, starsza pani, w dobrej formie mimo podeszłego wieku, nadal mieszkała w swojej kawalerce na Gärdet.
Matka Martina Becka zmarła w domu starców jesienią roku siedemdziesiątego drugiego, a on ciągle myślał o tym, że marnie się nią opiekował.
Drugim galernikiem telefonu był szef policji porządkowej. Postawiony przed nowymi sugestiami Möllera w kwestii demonstrantów, w ostatniej łapance ściągnął jeszcze więcej policjantów z prowincji, za cenę głośnych skarg komendantów wielu rejonów i niechętnych komentarzy jeszcze większej ich liczby.
GZP wysłał wyjątkowo głupi okólnik do wszystkich szefów policji w kraju. Z niemałą konsternacją czytano w nim na przykład takie zdania:
…i chcemy podkreślić, że środki prewencyjne nie zmniejszą się ani w żadnym sensie nie zostaną zaniedbane, tylko raczej zwiększone i że poszczególni policjanci w ciągu tych dni zostaną poinstruowani, by postępować jeszcze bardziej stanowczo z elementami antyspołecznymi, by ewentualne braki i wakaty nie rzucały się ogółowi w oczy, tylko służba była pełniona w zwykły sposób…
Wszystkie zapytania w tej sprawie kierowano do szefa policji porządkowej, któremu bezsprzecznie trafiło się parę trudnych kwestii. Na przykład:
– Jak mam zwiększyć zapobieganie przestępczości, mając tylko trzech ludzi na służbie, kiedy wszyscy trzej muszą do tego siedzieć na komisariacie?
Albo:
– Czy nie wyjdzie na jedno, jeśli postawię na rynku waltornistę, a potem ogłoszę godzinę policyjną dla wszystkich oprócz straży pożarnej i tych, którzy muszą iść do monopolowego?
Ostatnie pytanie było z Ystad, gdzie rzeczywiście mieli do dyspozycji waltornistę.
Göteborg skarżył się z goryczą:
– Mamy dziś wieczorem mecz piłki ręcznej. A teraz wszyscy oprócz bramkarza są w Sztokholmie. Jak będą grali?
Szef policji porządkowej nie miał pojęcia o piłce ręcznej, ale był za to dobrze obeznany ze wszystkim, co dotyczyło nożnej. Dlatego powiedział:
– W Londynie Metropolitan Police miała mecz w Southern League podczas wizyty państwowej, chyba greckiej. Wystawili dziewięciu rezerwowych i zagrali. I udało im się wygrać.
Potem położył słuchawkę i göteborczycy zostali po drugiej stronie ze swoim bramkarzem.
Cały plan wydawał się w porządku mniej więcej tak, jak chciał Martin Beck. Mieli mieć paru snajperów z karabinami na dachach domów, ale niezbyt wielu. Niektóre mieszkania i strychy wzdłuż trasy przejazdu należało skontrolować. Trzeba było też odwiedzić parę osób, ale dotyczyło to wyjątków.