Martin Beck nareszcie miał dosyć przyjemny wieczór. Kiedy przyszedł, wokół kuchennego stołu siedziało już siedem czy osiem osób i wszystkich kiedyś spotkał.
Wśród nich był młodzieniec, który miał na imię Kent i parę lat temu mówił, że chce zostać policjantem. Martin Beck nie widział go od tamtego czasu, więc zapytał:
– Jak poszło?
– Ze szkołą policyjną?
– Tak.
– Dostałem się, ale musiałem odejść w połowie semestru. To był prawdziwy dom wariatów.
– Gdzie teraz pracujesz?
– W zakładzie oczyszczania. Jako śmieciarz. To znacznie lepsze.
Rozmowa przy stole Rhei jak zwykle toczyła się żywo i wartko, przechodząc z jednego tematu do drugiego. Martin Beck milczał i się relaksował. Od czasu do czasu popijał mały łyk wina z kieliszka. Postanowił poprzestać na jednym. Tylko raz rozmowa zeszła na osławionego senatora. Ktoś zamierzał demonstrować, inni zadowolili się narzekaniem na rząd. Potem Rhea zaczęła mówić o gaskońskiej zupie rybnej i homarze z Bretanii, kładąc tym kres dyskusjom politycznym.
Sama zamierzała wyjechać w niedzielę, do siostry, która ciągle potrzebowała takiej czy innej pomocy.
O pierwszej w nocy Rhea wyrzuciła wszystkich gości prócz Martina Becka, a jego właściwie trudno było już do nich zaliczać.
– Będziesz jutro do niczego, jeśli natychmiast się nie położysz – oceniła.
Sama też się położyła, ale po półgodzinie musiała znowu wstać i wyjsć do kuchni. Martin Beck słyszał, jak głośno trzaska piekarnikiem, ale byl zbyt zmęczony, by nawet pomyśleć o kanapkach zapiekanych z szynką, pomidorami i tartym parmezanem, więc leżał dalej.
Po chwili wróciła, powierciła się przez chwilę w łóżku, po czym mocno w niego wtuliła. Była ciepła i miała gładką skórę z prawie niewidocznymi jasnymi włoskami.
– Martin?
– Mhm.
– Muszę ci o czymś powiedzieć. Słuchasz mnie?
– Mhm.
Jeśli odpowiedź zaliczyć jako twierdzącą, nie była to prawda, tylko pewna jej modyfikacja.
– Kiedy tu przyszedłeś w zeszły czwartek, byłeś bardzo zmęczony i zasnąłeś przede mną. Ja czytałam przez jakąś godzinę. I wiesz, byłam tak cholernie ciekawa, że otworzyłam twoją teczkę i przejrzałam papiery.
– Mhm.
– Leżał tam skoroszyt z fotografią. Na nią też spojrzałam. Przedstawiała człowieka nazwiskiem Reinhard Heydt.
– Mhm.
– Pomyślałam o czymś, co może być ważne.
– Mhm.
– Widziałam tego gościa jakieś trzy tygodnie temu. Wysoki blondyn koło trzydziestki. Natknęliśmy się na siebie przypadkiem, kiedy wychodziłam od ciebie. Na Köpmangatan. Potem przeszliśmy przez Bollhusgränd. Był tylko o dwa kroki za mną, więc go przepuściłam. Typ nordycko-europejski, może turysta, bo miał w ręce plan Sztokholmu. Nosił baczki. Jasne.
Martin Beck natychmiast się rozbudził.
– Czy coś mówił?
– Nie, nic. Tylko przeszedł. Ale w kilka minut później znów go zobaczyłam. Wsiadł do zielonego wozu ze szwedzkimi tablicami. Nie znam się na samochodach i nie wiem, jakiej był marki. Przyjrzałam się kombinacji liter. To było GOZ. Ale od razu zapomniałam cyfry. Nie jestem pewna, czy w ogóle je widziałam. Nie mam pamięci do cyfr, jak wiesz.
Martin Beck był już zupełnie przytomny i stał nagi przy telefonie, zanim Rhea zdążyła wystawić nogę z łóżka.
– Nowy rekord świata w ucieczce z łoża ukochanej – oznajmiła.
Martin Beck wybrał numer Gunvalda Larssona w Bollmora. Przeczekał dwanaście sygnałów, ale nikt nie odpowiadał. Położył słuchawkę i zadzwonił na centralę.
– Wiecie, czy Gunvald Larsson jest na komendzie?
– Przynajmniej był dziesięć minut temu.
Martin Beck nie lubił słów kwatera główna, centrala operacyjna i komando taktyczne.
Poprosił o połączenie z wydziałem kryminalnym. Odpowiedź przyszła natychmiast.
– Tutaj Larsson.
– Heydt jest w mieście.
– Tak – potwierdził Gunvald Larsson. – Właśnie się o tym dowiedziałem. Asystentka z wydziału dochodzeniowo-śledczego miała przyjemność pieprzyć się z nim w nocy z czwartego na piątego. Jest zupełnie pewna. Podał się za Duńczyka. Powiedziała, że miły gość. Mówił w jakimś języku skandynawskim.
– Ja też mam świadka – oznajmił Martin Beck. – Dziewczynę, która widziała go na Köpmangatan na Starym Mieście jakieś trzy tygodnie temu. Widziała, jak wsiada do samochodu ze szwedzkimi tablicami na Slottbacken i sądzi, że pojechał w kierunku południowym.
– Ten twój świadek – rzucił Gunvald Larsson. – Czy wydaje ci się wiarygodna?
– To najbardziej wiarygodna osoba, jaką znam.
– Ach tak.
– Jeśli wyślesz radiowóz, mogę być u ciebie za dwadzieścia minut.
– Już się robi.
Gunvald Larsson milczał przez chwilę.
– Co za skurczybyk – zaklął. – Wykiwał nas, a teraz nie mamy już czasu. Co robimy?
– Musimy pomyśleć – odparł Martin Beck.
– Czy mam wezwać Skackego i Melandera?
– Nie, niech śpią. Ktoś musi być jutro wypoczęty. A jak ty się czujesz?
– Byłem padnięty chwilę temu, ale już jest lepiej.
– Ja tak samo.
– Mhm – odrzekł Gunvald Larsson. – Nie wyśpimy się tej nocy.
– Nic na to nie poradzimy. Jeśli dopadniemy Heydta, wyeliminujemy spore zagrożenie.
– Może – odpowiedział Gunvald Larsson. – Wygląda na bystrzaka.
Na tym zakończyli rozmowę. Martin Beck zaczął się ubierać.
– To takie ważne? – zapytała Rhea.
– Niezwykle. Cześć i dzięki za wszystko. Widzimy się jutro wieczorem? U mnie?
– Dobrze – zgodziła się wesoło.
– Ty i tak powinnaś tam pójść i zobaczyć to w kolorowym telewizorze.
Kiedy Martin Beck wyszedł, długo leżała, rozmyślając. Jeszcze parę minut temu była w dobrym humorze, ale teraz odczuwała przygnębienie. Taką miała psychikę, intuicyjną i zmienną. Rhei Nielsen nie podobało się to wszystko. W końcu usnęła. Jej ostatnią myśl była mieszanką zadowolenia i lęku.
I tak przykro było leżeć samej w wielkim łóżku.
Rozdział 20
Gunvald Larsson i Martin Beck spędzili wczesne poranne godziny na intensywnej pracy umysłowej, ale ogarniały ich niestety również takie uczucia jak smutek, upokorzenie i głębokie znużenie. Obaj odczuwali, że już nie są tacy młodzi.
Heydt wjechał do kraju mimo wszelkich rygorystycznych środków ostrożności. Nasuwał się logiczny wniosek, że pozostali członkowie grupy terrorystycznej także są w Sztokholmie, i to od dość dawna.
Było wysoce nieprawdopodobne, by Heydt działał sam.
O Reinhardzie Heydcie wiedzieli całkiem sporo, ale nie mieli pojęcia, gdzie w tej chwili się znajduje, i mogli tylko zgadywać, co zamierza robić.
Mieli jakieś tropy. Ściśle mówiąc, dwa – wygląd Heydta i to, że dysponował zielonym samochodem ze szwedzkimi tablicami, przypuszczalnie z literami GOZ. Nie wiedzieli natomiast, jakiej marki i modelu jest samochód i przede wszystkim nie mieli czasu, by cokolwiek zrobić.
Skąd miał ten samochód? Ukradł go? To wiązałoby się z niepotrzebnym ryzykiem. Heydt nie był chyba typem ryzykanta. Sprawdzili jednak w możliwie najkrótszym czasie wszystkie zgłoszenia kradzieży. Żadne nie pasowało.
Mógł go również kupić lub wynająć, ale sprawdzenie tego zajęłoby im kilka dni, a może tygodni. A mieli zaledwie parę godzin.
A w ciągu tych godzin ich pokoje miały się zmienić ze znośnych miejsc pracy w prawdziwie dantejskie piekło.