– Mhm – mruknął Nöjd. – Mam nadzieję, że nie mnie. Jak nazywa się ta przecznica?
– Odengatan.
– Spróbuję zapamiętać. Lepiej już jedźcie. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia. Powiedzmy, o ósmej?
Gunvald Larsson jechał szybko. Samochód był zaprojektowany do dużych prędkości. Po drodze wymienili parę zdań.
– Wydawał się w porządku – stwierdził Gunvald Larsson. – Nie myślałem, że są jeszcze tacy gliniarze.
– Zostało paru. Ale niezbyt wielu.
Przy Norrtull Martin Beck zapytał:
– Gdzie jest Rönn?
– Dobrze ukryty. Ale trochę się o niego martwię.
– Rönn jest w porządku – podsumował Martin Beck.
– Rzadko okazujesz, co o tym sądzisz.
– Nie. Po prostu taki już jestem.
Cała droga była obstawiona policjantami, a za nimi, wzdłuż trasy przejazdu, stali demonstranci, których liczbę policja szacowała na jakieś dziesięć tysięcy. Z pewnością była mocno zaniżona. Trzydzieści tysięcy chyba bardziej odpowiadało prawdzie.
Kiedy zajechali na miejsce, zobaczyli samolot, który właśnie podchodził do lądowania. Operacja się zaczęła.
A metaliczny głos w policyjnym radiu oznajmił:
– Wszystkie jednostki z odbiornikami radiowymi widzą od tej chwili sygnał Q. Powtarzam: sygnał Q. Obowiązuje do odwołania. Tylko instrukcje komisarza Becka będą przekazywane. Nie należy na nie odpowiadać.
Martin Beck lekko się uśmiechnął.
Sygnał Q był bardzo rzadki. Oznaczał całkowitą ciszę na falach policyjnego radia.
– Cholera, nie zdążyłem wziąć prysznica ani się przebrać – rzekł kwaśnym głosem Gunvald Larsson. – To przez tego przeklętego Heydta.
Martin Beck zerknął z boku na kolegę i stwierdził, że i tak jest znacznie bardziej elegancki niż on sam.
Gunvald Larsson zaparkował przed terminalem zagranicznym. Samolot jeszcze nie dotknął ziemi. Mimo wszystko mieli sporo czasu. Co najmniej kilka minut.
Rozdział 21
Lśniący aluminiowy odrzutowiec wylądował o dwanaście minut i trzydzieści siedem sekund za wcześnie.
Potem odkołował na miejsce, które Eric Möller osobiście wyznaczył jako bezpieczne.
Opuszczono mechaniczny trap i wciąż o dwanaście minut i trzydzieści siedem sekund przed harmonogramem senator wyszedł z kabiny. Był wysokim, opalonym mężczyzną z ujmującym uśmiechem i śnieżnobiałymi zębami.
Rozejrzał się po pustym polu lotniska i otaczającym je rzadkim lesie. Potem uchylił białego kowbojskiego kapelusza i pomachał wesoło demonstrantom i policjantom na tarasie dla widzów.
Może źle zobaczył, pomyślał Gunvald Larsson, i zdawało mu się, że na plakatach i transparentach są napisy: „Long live the next president” zamiast „Yankee go home” czy „Motherfucking murderer”, a wielkie portrety Mao i Lenina przedstawiają jego samego, chociaż podobieństwo nie było uderzające.
Zszedł z samolotu i z tym samym uśmiechem uścisnął rękę kierownikowi lotniska i sekretarzowi stanu.
Za nim zszedł z trapu mężczyzna w szerokim płaszczu w kratkę. Był wielki i masywny, z twarzą, która robiła wrażenie wykutej z granitu. Z tej kamiennej twarzy wystawało cygaro, wyglądające niemal jak część ciała. Mimo wielkiego rozmiaru płaszcza materiał wybrzuszał się wyraźnie pod lewą pachą. To musiał być osobisty ochroniarz senatora.
Premier Szwecji też miał ochroniarza, czego nie praktykował żaden szef szwedzkiego rządu przed nim. Przywódcy polityczni kraju woleli zaczekać w pokoju dla VIP-ów razem z trzema innymi członkami rządu.
Grupa najlepszych agentów Möllera poprowadziła senatora z towarzyszącą mu kamienną twarzą do opancerzonego samochodu wypożyczonego od armii. Pojazd podjechał paręset metrów do pokoju dla VIP-ów. Möller nie ryzykował i choć pomysł mógł się wydawać niepoważny, jak tyle innych posunięć Säpo, wielu mylnie postrzegało policję bezpieczeństwa wyłącznie jako zbieraninę idiotów i osłów i niektórzy mieli powody, by tego żałować.
Premier czekał w pokoju dla VIP-ów. Był mężczyzną niewysokim, trochę porywczym i nerwowym, z twarzą o zniewieściałych i lekko przygnębionych rysach. Z pewnością nie emanował paternalizmem, którym szczyciło się paru jego poprzedników. Ci, którzy próbowali analizować jego wygląd i zachowanie, twierdzili, że zdradza oznaki poczucia winy i dziecinnego rozczarowania.
Senator i premier ściskali sobie dłonie, długo i serdecznie, z pożytkiem dla telewizji i fotoreporterów z gazet, ale nie całowali się jak podczas wizyt polityków rosyjskich.
Dało się natomiast zauważyć, że senator miał wprawę w ściskaniu rąk, był przecież kiedyś kandydatem na prezydenta. Z towarzyszącym mu tłumaczem z ambasady podchodził do każdego w pokoju i podawał mu rękę. Martin Beck był jednym z pierwszych, z którymi się przywitał, i od razu pomyślał, jak silny i wzbudzający zaufanie był ten uścisk dłoni.
Tylko Gunvald Larsson był poirytowany. Odwrócił się plecami do wszystkich i wyjrzał przez okno. Na zewnątrz agenci Möllera roili się w deszczu ze śniegiem, a pojazdy kolumny wycofały się na swoje miejsca, zostawiając opancerzoną limuzynę tuż przed wejściem.
Po jakiejś minucie poczuł zdecydowane klepnięcie w ramię, odwrócił się i spojrzał w kamienną twarz z cygarem.
– The senator wants to shake – oznajmił ochroniarz, a cygaro poruszyło się, kiedy mówił.
Przypominał człowieka w podobnym stopniu co potwór Frankensteina.
Gość uśmiechnął się jeszcze bardziej ujmująco i utkwił wzrok w porcelanowobłękitnych oczach Gunvalda Larssona. Jego oczy były żółte, jak u tybetańskiego tygrysa.
Gunvald Larsson zastanawiał się tylko przez sekundę, potem wyciągnął pokrytą jasnymi włosami prawą dłoń i z całej siły ścisnął rękę senatora.
To była sztuczka, jaką zabawiał się w marynarce. Nie zwalniał uchwytu, aż uśmiech polityka zastygł w nienaturalnym grymasie. Kamienna Twarz śledził uważnie wzrokiem przebieg zdarzenia, ale cygaro nie poruszyło się nawet o milimetr. Ten człowiek miał widocznie bardzo ograniczoną mimikę.
Za plecami senatora Gunvald Larsson słyszał tłumacza mamroczącego coś o commander i special police. Kiedy zwolnił uścisk dłoni, zagraniczny gość miał minę, jakby właśnie siedział na sedesie.
Fotografowie biegali tu i tam, trzaskając zdjęcia. Czasem kucali, żeby znaleźć interesujący kąt ujęcia, a jeden położył się nawet na wznak na podłodze i pstrykał. Jego koledzy byli trochę zazdrośni, że wcześniej nie wpadli na ten znany pomysł.
Szef rządu biegał dookoła prawie jak Buldożer Olsson, z nieodłącznym jak cień ochroniarzem. Chciał już jechać dalej, ale musieli przecież wypić szampana, a poza tym wyprzedzali harmonogram o dwanaście minut, o czym wciąż przypominał obecny tam producent telewizyjny.
Martin Beck wypił lampkę szampana, a Gunvald Larsson wylał swój do doniczki z wyjątkowo brzydką rośliną ozdobną, z cichą nadzieją, że zwiędnie od zatrucia alkoholem. Kamienna Twarz trzymał prawą dłoń pod płaszczem i wzniósł kieliszek lewą, tak jakby chciał go zjeść razem z cygarem.
Erica Möllera nie było widać.
Martin Beck zastanawiał się, czy w najlepszym stylu Säpo zamierza nadzorować ochronę osobistą z helikoptera, co od razu przywiodło mu na myśl Stiga Malma, który był prawie maniakiem helikopterów. I on, i naczelny komendant znajdowali się zresztą w pokoju dla VIP-ów, gdzie ten drugi wyróżniał się, rozmawiając elegancką i płynną, choć nieco gardłową angielszczyzną najpierw z senatorem, a potem z Kamienną Twarzą, który nie zmienił wyrazu i zdawał się nie rozumieć ani słowa. Pewnie nie pobierał nauk w Princeton czy Yale.