Wieniec byl naprawdę ogromny. Największy, jaki Martin Beck i Gunvald Larsson kiedykolwiek widzieli, i prawdopodobnie najmniej gustownie skomponowany.
Dobór kolorów robił szokujące wrażenie, nawet jeśli zamysł był całkiem logiczny. Z daleka cała aranżacja przypominała koło ratunkowe, pomalowane przez obłąkanego marynarza.
Był ułożony w cztery duże sekcje, dwie z białych, czerwonych i niebieskich, a raczej turkusowych goździków, dwie z chabrów i żółtych margerytek. W obramowaniach między sekcjami w kolorach gwiaździstego sztandaru i szwedzkiej flagi mieszało się pięć rodzajów kwiatów i gdzieniegdzie pomiędzy nimi był wetknięty pęk zielonych liści, które zaczynały już opadać. Wewnętrzny krąg wieńca był obramowany posrebrzanymi gałązkami sosnowymi, a zewnętrzny pozłacanymi i kunsztownie splecionymi liśćmi laurowymi.
Floryści obu firm, którym zlecono stworzenie tego dzieła, na pewno bardzo się postarali i trudno było ich winić za osobliwą kompozycję. Dostojny gość sam ją ułożył w najdrobniejszych szczegółach.
W górnej części wieńca znajdowała się duża pozłacana tarcza z łysawym orłem, a z tyłu sterczały flagi, amerykańska i szwedzka, ułożone w kształt litery V. U dołu zwisała błękitna jedwabna wstęga z genialnym tekstem wypisanym złotymi literami: „To the Memory of a Great Man His Majesty King Gustaf VI Adolf of Sweden from the Hearts of the People of the United States”.
Wstęga była bardzo szeroka, ale autor napisu musiał zadać sobie sporo trudu i zużyć mnóstwo złotej farby, by wykaligrafować ten wykwintny hołd.
Wieniec leżał na platformie ciężarówki, która zaparkowała przy południowej ścianie Norstedt u wylotu Tryckerigatan.
Czterej oficerowie z amerykańskiego niszczyciela stali już od pół godziny w szeregu przed pałacem Stenbocka, gotowi do wykonania swego zadania, jakim było niesienie wieńca. Prawdopodobnie zmarzli, ale przynajmniej byli osłonięci od północno-wschodniego wiatru, który przyniósł ze sobą deszcz ze śniegiem.
Martin Beck i Gunvald Larsson, którzy właśnie się zjawili, stanęli na schodach sądu ape]acyjnego i wiatr smagał ich twarze. Po obejrzeniu zjawiska na platformie ciężarówki przeszli do studiowania okolicy.
Riddarholmen, mała wyspa z kilkunastoma budynkami państwowymi, stanowi najdalej wysuniętą na zachód część miasta między mostami. Tory kolejowe i wąski kanał Riddarholm oddzielają ją od Starego Miasta i jeśli nie dopływa się tu drogą morską, pozostają tylko trzy. Można przejść pieszo chodnikiem na moście kolejowym, z portu Munkbro schodami Hebbe, a samochodem tylko przez most Riddarhus nad koleją i kanałem.
Te trzy punkty były zablokowane.
Odgrodzenie terenu i dopilnowanie, by nie znalazły się tam niepowołane osoby, było dla Erica Möllera i jego grupy specjalnej łatwym zadaniem. W ciągu dnia sprawdzali, by przez bariery przechodziły tylko osoby pracujące w biurach i urzędach na wyspie.
Demonstranci i ciekawscy musieli pozostać na placu Riddarhus po drugiej stronie mostu.
Na dziesięć minut przed spodziewanym przyjazdem kolumny Möller wysłał do kościoła dwóch ludzi z poleceniem:
– Sprawdźcie dla pewności, czy nie wśliznęli się tam jacyś Japończycy i nie obserwują ceremonii z kamerami na szyi.
Ludźmi ze specjalnego komanda byli Karl Kristiansson i asystent kryminalny Aldor Gustavsson. Kristiansson był z natury niewiarygodnym leniem, a Gustavsson nonszalanckim i krzepkim młodym człowiekiem odznaczającym się bardzo wysokim mniemaniem o sobie.
Gustavsson stanął przed wejściem i zapalił cygaro, a Kristiansson wałęsał się dokoła, obserwując uświęconą historyczną okolicę. Myślał o tym, jak w czasach szkolnych zmuszano go do zwiedzania muzeów i innych herostratesowych miejsc i nie dość, że umierał z nudów, to na domiar złego musiał pisać wypracowania o swoich przeżyciach. Przyszło mu też na myśl, że nie był w kościele od dnia konfirmacji.
Kristiansson wrócił do Aldora Gustavssona, który nadal stał, kołysząc się na stopach, spowity chmurą dymu.
– Jankes przyjeżdża za pięć minut – zauważył. – Lepiej ustawmy się na swoim miejscu.
Kristiansson skinął gtową i poczłapał za Aldorem Gustavssonem.
Martin Beck i Gunvald Larsson marzli na przenikliwym wietrze, wyglądając na plac Birgera Jarla. Ochrona stała wokół placu, a drogi od ciężarówki do wejścia do kościoła pilnował dodatkowy rząd uzbrojonych mężczyzn.
Gunvald Larsson strzepnął nagle z rzęs krople deszczu i szturchnął Martina Becka łokciem.
– Niech to diabli – powiedział. – Wiedziałem. Patrz, komando kretynów!
Martin Beck zobaczył Gustavssona wychodzącego z kościoła z ciągnącym się z tyłu Kristianssonem i w tej samej chwili zauważył Richarda Ullholma nadchodzącego pospiesznie od strony Wzgórza Wrangla w stronę mostu.
Martin Beck sprawdził godzinę. Zostało pięć minut.
– Teraz niewiele możemy zrobić – odrzekł. – Tylko obserwować przebieg tego wszystkiego. A w ogóle to gdzie jest Möller?
Gunvald Larsson wskazał na kościół.
– Tam idzie. Z samym kwiatem listy idiotów.
Uderzył się w czoło otwartą dłonią.
Eric Möller szedł szybko w stronę wejścia do kościoła w asyście Bo Zachrissona i Kennetha Kvastmo. Zatrzymali się i Möller przeprowadził inspekcję swojego małego oddziału.
Martin Beck i Gunvald Larsson nadal stali na schodach i widzieli, jak Möller rozmawia z czterema mężczyznami po kolei. Nie wyglądał na tak spokojnego, jak zawsze, zerkał co chwila na zegarek i rzucał niespokojne spojrzenia na plac, na którym miała wkrótce pojawić się kolumna. Pewnie wydawał ostatnie polecenia. Zachrisson ustawił się z Kristianssonem po jednej stronie wejścia, Gustavsson i Kvastmo po drugiej.
– Nawet nie kiwnę palcem – zaklinał się Gunvald Larsson. – To działka Möllera. Mój Boże, co za specjalne komando. I jaki koszmarny wieniec. Dobrze, że obiekt hołdu nie widzi tego cyrku.
Martin Beck podniósł kołnierz, włożył ręce w kieszenie i ocenił:
– Kilka pokoleń monarchów przewróci się w grobach, kiedy pokażą to paskudztwo. A zresztą co za idiotyczny pomysł taszczyć to aż z Norstedt?
Gunvald Larsson spojrzał przez deszcz ze śniegiem na czterech oficerów marynarki, którzy podeszli teraz do ciężarówki.
– Pewnie chodzi o to, że przejście procesji przez plac będzie bardziej uroczyste. A my stoimy w pierwszym rzędzie. Zastanawiam się, czy mamy bić brawo.
Martin Beck spojrzał na grupę reporterów z radia i telewizji zebranych przy końcu mostu za kościołem. Richard Ullholm stał pośród nich, gestykulując. Eric Möller szedł w stronę mostu, by sprawdzić, czy usunięto barierę i przekazać reporterom z wozu transmisyjnego instrukcje, gdzie mają się ustawić.
Wszyscy zaczęli patrzeć w stronę Myntgatan, którą za chwilę miała nadjechać kolumna.
Martin Beck spostrzegł nagle znajomą postać ukrytą za pomnikiem na placu.
Victor Paulsson był przypuszczalnie najłatwiejszym do rozpoznania człowiekiem w jednostce zwiadowczej wydziału bezpieczeństwa, właśnie z powodu dziwacznych przebrań, jakie wymyślał, by wtopić się niepostrzeżenie w różne środowiska. Był dość korpulentnym mężczyzna koło czterdziestki i Martin Beck zauważył go, kiedy szedł przez plac, powoli i nie rozglądając się dokoła, jak gdyby spacerował bez określonego celu. Ubranie miał ewidentnie niedopasowane do uroczystej okazji. Martin Beck nigdy go nie widział w podobnym stroju – zwykle występował w kolorowych mundurkach, które uważał za młodzieżowe, zwłaszcza gdy miał za zadanie pilnować demonstracji, zebrań studenckich i spotkań politycznych. Teraz miał na sobie kalosze, grafitowe spodnie w dyskretne popielate prążki i czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Na głowę włożył szary melonik, a pod pachą trzymał złożony egzemplarz „Svenska Dagbladet”.