– Gdzie ma parasol? – zdziwił się Gunvald Larsson. – I aktówkę? Znów zgolił wąsy. Albo używa przyklejanych, bo w zeszłym tygodniu występował z wąsami.
– Masz na myśli te w stylu Salvadora Dalego? – zapytał Martin Beck.
W tej samej chwili rozległy się krzyki demonstrantów na placu Riddarhus i kolumna pojazdów ukazała się na Myntgatan.
Eric Möller podbiegał tu i tam, wydając rozkazy na prawo i lewo, po czym dał znak oficerom marynarki, którzy stanęli na baczność, gotowi unieść monstrualny wieniec.
Kolumna przejechała w żółwim tempie przez most Riddarholm – najpierw policjanci na motocyklach, potem opancerzony samochód z senatorem, premierem i ochroniarzem, teraz bez cygara w swojej kamiennej twarzy. Dalej jechały wozy z ochroną, ochroniarz premiera, ambasador USA oraz inni prominentni dyplomaci i członkowie rządu.
Poproszono młodego króla, by wziął udział w uczczeniu pamięci zmarłego dziadka, ale przebywał właśnie z oficjalną wizytą w sąsiednim kraju i nie mógł być przy tym obecny.
Kolumna pojazdów skręciła w prawo i zatrzymała się przed pałacem Stenbocka, naprzeciw miejsca, w którym stali Martin Beck i Gunvald Larsson.
Szofer wysiadł z samochodu i otworzył duży czarny parasol.
Ochroniarz premiera podbiegł z drugim parasolem. Obaj politycy wysiedli z samochodu i zaczęli iść przez plac z ochroną niosącą parasole po obu ich stronach. Kamienna Twarz, który szedł tuż za nimi, musiał sobie poradzić bez osłony przed deszczem, ale chyba mu to nie przeszkadzało. Nawet nie zmienił wyrazu twarzy.
Senator przystanął nagle i wskazał na Birgera Jarla, odwróconego do nich potężnymi, lśniącymi od deszczu plecami z brązu. Całe towarzystwo też się zatrzymało i spojrzało na pomnik.
Rzęsisty deszcz padał ciężkimi kroplami na nieosłoniętą i coraz bardziej poważną grupę.
Premier wyjaśnił, kogo przedstawia pomnik, a senator kiwnął z zainteresowaniem głową i wyraźnie chciał usłyszeć więcej o marszałku królewskim, który w jakimś sensie był najstarszym poprzednikiem premiera na tym urzędzie.
Kiedy mniej lub bardziej elegancko ubrani uczestnicy ceremonii zaczęli przypominać zmokłe kury, a panie z fryzurami prosto od fryzjera rzucały rozpaczliwe spojrzenia, dwaj panowie stali pod parasolami i premier przymierzał się do wygłoszenia dłuższej przemowy.
Kamienna Twarz stał tuż za senatorem ze wzrokiem utkwionym w jego karku. Szedł za nim w precyzyjnie odmierzonej odległości, kiedy obaj panowie z kierowcą i ochroniarzem niosącymi parasole spacerowali powoli wokół pomnika, a wykład trwał, przerywany od czasu do czasu pytaniem senatora.
– No nie, niech już skończą gadać o Birgerze Jarlu albo jemu położą ten wieniec – zawarczał z irytacją Gunwald Larsson.
Patrzył na swoje włoskie mokasyny, teraz przemoczone i z pewnością bezpowrotnie zniszczone.
– Myślałem właśnie, jak riksmarsk może się nazywać po angielsku – powiedział Martin Beck. – State Marshall?
– To brzmi bardziej jak naczelny komendant policji po amerykańsku – zauważył Gunvald Larsson.
Otrząsnął się jak mokry pies i patrzył na dwóch mężczyzn, którzy stali teraz przed pomnikiem, przyglądając się mu z zadartymi głowami.
– Patrz na Kamienną Twarz – rzekł Martin Beck.
– Tak – zaczął Gunvald Larsson. – Wygląda, jakby padał deszcz. Ha, ha, ha.
– Skąd premier tyle wie o Birgerze Jarlu? Myślisz, że o nim czytał? Czy też wchodzi to w zakres obowiązków premiera?
– Ja wiem o nim tylko tyle, że stworzył Women’s Lib czy coś podobnego – odparł Gunvald Larsson. – Miałem odrę, kiedy uczyliśmy się o nim w szkole.
Senator uświadomił sobie nagle, że nie jest na wycieczce z przewodnikiem i ma inne zadanie niż słuchanie wykładu o twórcy ruchu wyzwolenia kobiet i założycielu Sztokholmu.
Podszedł do czterech przemokniętych marynarzy, którzy pewnie zaczęli już marzyć o tym, by wieniec naprawdę był kołem ratunkowym.
Senator skinął z uznaniem ręką i pochwalił:
– Marwellous. Exactly as I wanted it.
Towarzystwo zaczęło się formować i podążać z wolna w stronę wejścia do kościoła. Premier i senator szli na czele procesji, między kierowcą a ochroniarzem, którzy skupiali się zawzięcie na takim manewrowaniu parasolami, by chroniły polityków, a przy tym nie odwracały się do góry ani nie zostały wyrwane z ich rąk przez porywisty wiatr.
– Byłoby wspaniale, gdyby ci dwaj wzbili się w powietrze i przefrunęli nad Riddarfjärden – pomarzył Gunvald Larsson.
– Jak Mary Poppins – stwierdził Martin Beck.
– Albo John Blund.
Kamienna Twarz utrzymywał swoją pozycję.
Trzy metry za nim szli tragarze wieńca, a dalej pozostali uczestnicy, para za parą.
Błękitna wstęga wieńca powiewała na wietrze, a złoty ornament z orłem chwiał się niebezpiecznie. Dwie kunsztownie udrapowane flagi przypominały teraz zużyte ścierki do naczyń.
Czterej oficerowie uginali się niemal pod ciężarem. Ich mundury nie były już takie odprasowane.
– Biedne skurczybyki – westchnął Gunvald Larsson. – W życiu bym się nie podjął takiej roboty. Czułbym się jak idiota.
– Może zostali przyholowani lub coś w tym rodzaju – powiedział Martin Beck.
– A propos idiotów – rzekł Guiwald Larsson. – Lepiej się przesuńmy, żeby mieć na nich oko.
Zaczekali, aż przeszli ostatni w pochodzie, czterej ochroniarze, i ustawili się w narożu budynku sądu apelacyjnego, skąd z odpowiedniej odległości mieli widok na wejście do kościoła.
Na prawo od wejścia stali Kristiansson i Zachrisson. Przypominali dwa kamienne posągi i zdawali się przeżywać powagę chwili.
Na lewo od drzwi stali Kvastmo i Aldor Gustavsson – Kvastmo wyprężony na baczność.
Tuż przy ścianie Trybunału Skarbowo-Administracyjnego, naprzeciw kościoła, stał Victor Paulsson. Wielkie krople spadały z ronda melonika na aksamitny kołnierz płaszcza i „Svenska Dagbladet”, którą trzymał złożoną pod lewą pachą, zaczynała się rozpuszczać.
Erica Möllera nie było widać, ale Richard Ullholm nadal był zajęty utrzymywaniem reporterów prasowych i telewizyjnych na wyznaczonych miejscach.
Uroczysta procesja zbliżała się powoli do drzwi kościoła.
Tuż przed wejściem ochroniarz premiera i kierowca przystanęli, złożyli parasole i dołączyli do Kamiennej Twarzy za dostojnym gościem i jego gospodarzem.
W chwili, gdy mieli postawić pierwszy krok na schodach, ktoś wyszedł z kościoła. Młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami, szeroko otwartymi niebieskimi oczami i zaciśniętymi ustami w poważnej, bladej twarzy. Była ubrana w zamszową kurtkę, zieloną aksamitną spódnicę do ziemi i skórzane botki.
W dłoniach trzymała mały lśniący revolwer. Stanęła w progu, uniosła ręce i strzeliła.
Odległość między wylotem lufy a punktem między brwiami premiera, w którym kula przedziurawiła czoło, nie przekraczała dwudziestu centymetrów. Premier upadł do tyłu na swojego ochroniarza, który też się przewrócił, nie wypuszczając parasola z ręki.
Dziewczyna drgnęła od siły odrzutu, ale teraz stała zupełnie spokojnie, powoli opuszczając ręce.
Odgłos strzału odbił się echem między ścianami domów i zdawało się, że upłynęło kilka sekund, nim wszyscy zaczęli działać.
Jedynym, który nie zareagował, był premier. Zmarł w chwili, w której kula dosięgła jego mózgu.
– Cholera – zaklął Martin Beck.
Gunvald Larsson spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Martin Beck zwykle nie reagował w taki sposób.