Выбрать главу

Martin Beck podniósł słuchawkę i poprosił centralę, by znaleźli Bekacza.

– Pomógł mi napisać list – wyjaśniła Rebecka.

– Tak – potwierdził Martin Beck. – Widziałem przedwczoraj kopię w jego biurze. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– Przeciw czemu?

– Że przeczytałem twój list.

– Nie, czemu miałabym mieć? To pewnie też pan wie, co odpowiedzieli?

Spojrzała na niego ponurym wzrokiem.

– Tak – odparł. – Niezbyt zachęcające ani pomocne. Co robiłaś po tym, jak dostałaś odpowiedź?

– Nic. Nie wiedziałam, co robić. Nie miałam przecież kogo spytać. Myślałam, że on jako najwyższa władza w kraju może coś zrobić, ale kiedy się tym nie przejął…

Wykonała bezradny gest dłońmi i wyjaśniła prawie szeptem:

– Teraz to nie ma znaczenia. Nic już nie ma znaczenia.

Kiedy siedziała, wydawała się taka mała, samotna i zrezygnowana, że Martin Beck miał ochotę podejść i pogłaskać ją po ciemnych lśniących włosach albo objąć i pocieszyć. Zamiast tego spytał:

– Gdzie mieszkałaś przez całą jesień? Zanim się sprowadziłaś do przyjaciółki?

– Trochę tu i tam. Przez pewien czas mieszkałyśmy w domku letnim w Waxholm. Kolega pozwolił, kiedy jego rodzice byli za granicą. Potem, kiedy wrócili, nie odważył się nas tam zostawić, więc wprowadził się do swojej dziewczyny, a my mogłyśmy spać w jego pokoju. Jednak po paru dniach właścicielka mieszkania zaczęła się awanturować, więc znów się przeprowadziłyśmy. A potem mieszkałyśmy u różnych znajomych.

– Nie pomyślałaś o tym, by się zwrócić do opieki społecznej? Może by ci pomogli z mieszkaniem.

Rebecka pokręciła głową.

– Nie sądzę – oceniła. – Tylko by nasłali na mnie komisję opieki nad dzieckiem i zabrali mi Camillę. Nie wierzę, że można ufać jakimkolwiek urzędom w tym kraju. Nie przejmują się zwykłymi ludźmi, którzy nie są ani sławni, ani bogaci, i tego, co nazywają pomaganiem, ja nie uważam za pomoc. Tylko oszukują.

W jej głosie brzmiała gorycz i Martin Beck wiedział, że nie ma sensu się sprzeciwiać. Poza tym nie miał podstaw. Ogólnie rzecz biorąc, miała rację.

– Mhm – mruknął tylko.

Zadzwonił telefon. Centrala informowała, że adwokat Braxén nie jest osiągalny ani u siebie w biurze, ani w sądzie. Nie mieli wpisanego nume telefonu do jego mieszkania.

Martin Beck przypuszczał, że Bekacz ma mieszkanie połączone z biurem i używa tylko jednego telefonu. Albo ma zastrzeżony numer. Poprosił telefonistkę z centrali, by próbowała dalej szukać Braxéna.

– To nie ma większego znaczenia, jeśli go pan nie znajdzie – oznajmiła Rebecka, kiedy Martin Beck położył słuchawkę. – Tym razem już mi nie pomoże.

– Ależ tak – odparł Martin Beck. – Nie możesz tracić nadziei, Rebecko. I tak musisz mieć obrońcę, a Braxén jest dobrym adwokatem. Najlepszym, jakiego możesz dostać. Na razie jednak musisz się zadowolić rozmową ze mną. Czy myślisz, że mogłabyś mi opowiedzieć o tym, co się stało?

– Przecież pan wie, co się stało.

– Tak, miałem na myśli to, co działo się wcześniej. Musiałaś to planować od jakiegoś czasu.

– Ma pan na myśli to zabójstwo?

– Tak.

Rebecka siedziała przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w podłogę. Potem podniosła wzrok, pełen takiej rozpaczy, że Martin Beck spodziewał się, iż lada moment się rozpłacze.

– Jim nie żyje – wyszeptała bezdźwięcznym głosem.

– Jak…

Martin Beck przerwał, kiedy Rebecka schyliła się po torbę stojącą na podłodze obok jej krzesła i zaczęła przetrząsać jej zawartość. Wyjął z kieszeni spodni chustkę do nosa, czystą, choć trochę zgniecioną, i podał jej przez biurko. Popatrzyła na niego suchymi oczami i pokręciła głową. Schował chustkę z powrotem i czekał, aż znajdzie w torbie to, czego szuka.

– Odebrał sobie życie – wyjaśniła, kładąc przed nim na stole kopertę poczty lotniczej z biało-niebiesko-czerwonymi brzegami. – Może pan przeczytać list od jego mamy.

Martin Beck wyjął z koperty szeleszczący papier pocztowy. List został napisany na maszynie i składał się tylko z jednej kartki. Jego ton był suchy i powściągliwy, w samym tekście nie było nic, co wskazywałoby na to, że matka Jima współczuje Rebece czy choćby rozpacza po śmierci syna. Ogólnie list nie wyrażał żadnych uczuć i dlatego wydawał się dość okrutny.

Jim umarł w więzieniu dwudziestego drugiego października, pisała. Zrobił sobie sznur z koca i powiesił się na górnej poręczy piętrowego łóżka w celi. Z tego, co jej wiadomo, nie zostawił żadnego wyjaśnienia, przeprosin czy jakiejkolwiek wiadomości ani dla rodziców, ani dla Rebecki, ani dla nikogo innego. Chciała powiadomić o tym Rebeckę, ponieważ wie, że martwiła się o Jima i ma dziecko, którego ojcem mógł być Jim. Rebecka może już przestać czekać, aż Jim się odezwie. Pani Cosgrave zakończyła list stwierdzeniem, jak okoliczności śmierci Jima – najwyraźniej nie sama śmierć, lecz właśnie okoliczności – wpłynęły na jego ojca, pogarszając zły stan jego zdrowia. Podpisano: „Grace W. Cosgrave”.

Martin Beck złożył kartkę i włożył z powrotem do koperty. Był na niej stempel z datą jedenastego listopada.

– Kiedy to dostałaś? – zapytał.

– Wczoraj rano – odpowiedziała Rebecka. – Miała tylko adres do moich przyjaciół, u których mieszkałam latem, i leżał tam przez kilka dni, zanim mnie znaleźli.

– Nie jest specjalnie miły.

– Nie.

Rebecka patrzyła w milczeniu na list leżący przed nią na biurku.

– Nie myślałam, że mama Jima jest taka – odezwała się. – Taka twarda. Jim opowiadał mi o rodzicach i wydawało się, że bardzo ich lubi. Bardziej tatę, oczywiście.

Znów wzruszyła ramionami i dodała:

– Choć rodzice niekoniecznie lubią swoje dzieci.

Martin Beck zrozumiał, że to aluzja do jej rodziców, ale wziął to do siebie. Sam miał syna Rolfa, który niedługo skończy dwadzieścia lat, a ich kontakty zawsze były złe. Najpierw po rozwodzie, albo raczej, kiedy poznał Rheę, która nauczyła go, by odważył się na szczerość nie tylko wobec innych, lecz również samego siebie, odważył się przyznać, że właściwie nie lubi Rolfa. Teraz patrzył na zgorzkniałą, spiętą twarz Rebecki i zastanawiał się, co jego brak ciepłych uczuć wobec syna oznacza dla życia emocjonalnego chłopca.

Odpędził myśli o Rolfie i powiedział do Rebecki:

– To wtedy się zdecydowałaś? Kiedy dostałaś ten list?

Zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Przeczuwał, że jej wahanie wynika raczej z tego, że chce być szczera, nie z niepewności. Zakładał, że na tyle ją zna.

– Tak – potwierdziła w końcu. – Wtedy się zdecydowałam.

– Skąd wzięłaś rewolwer?

– Miałam go przez cały czas. Dostałam kilka lat temu, kiedy zmarła ciocia mojej mamy. Lubiła mnie i często u niej bywałam, kiedy byłam mała, więc gdy umarła, odziedziczyłam trochę rzeczy, którymi się u niej bawiłam. Między innymi ten rewolwer. Ale nie myślałam o nim aż do wczoraj i nawet nie pamiętałam, że mam do niego kule. Tyle razy się przeprowadzałam i przez cały ten czas leżały zapakowane w torbie.

– Strzelałaś z niego wcześniej?

– Nie, nigdy. Właściwie nie byłam pewna, czy działa. Myślę, że jest chyba dość stary.

– Tak – zgodził się Martin Beck. – Ma co najmniej osiemdziesiąt lat.

Martin Beck nie interesował się specjalnie bronią i nie znał na niej bardziej, niż to konieczne. Gdyby był tam Kollberg, mógłby powiedzieć, że to Harrington and Richardson 32 single action, model z roku 1885. Potrafiłby również zidentyfikować amunicję jako ołowianą kulę bezpłaszczową w mosiężnej łusce z małym ładunkiem prochowym, marki Remington, wykonaną w roku 1905.