Выбрать главу

Bekacz poszperał w teczce i znalazł starą mosiężną cygarnicę. Otworzył ją i wyjął przeżuty niedopałek cygara.

Martin Beck zrozumiał, że dla Rebecki najlepiej będzie, jeśli zostawi ją na chwilę sam na sam z Bekaczem. Liczne skojarzenia i dygresje powinny być trochę mniej liczne, jeżeli Bekacz będzie miał tylko jednego słuchacza. Poza tym sam powinien wypełnić różne formularze i raporty oraz protokół z informacjami o Rebece i dużą część tego może zrobić bez jej udziału.

Wstał z krzesła i oznajmił:

– Proszę bardzo. Wrócę za chwilę.

Kiedy szedł do drzwi, usłyszał głos Bekacza:

– Tak, moja mała Rebecko, źle się stało, ale jakoś się ułoży. Głowa do góry. Pamiętam dziewczynę w twoim wieku, to było w Kristianstad w roku 1946, tym samym zresztą, w którym…

Martin Beck zamknął za sobą drzwi i westchnął.

Rozdział 25

Martin Beck dobrze ocenił sytuację, kiedy powiedział naczelnemu komendantowi, że ryzyko ponownego zamachu na senatora jest znikome. Zasadą ULAG było szybko atakować i znikać bez śladu. Powtórzenie nieudanej akcji po krótkim czasie, żeby osiągnąć lepszy wynik, oceniano jako karygodne.

W mieszkaniu przy Kapellgatan w Huvudsta Levallois zaczął już pakować sprzęt. Ocenił swoje możliwości opuszczenia kraju jako dobre, pod warunkiem że zrobi to szybko. Wystarczyło dostać się do Danii, by mógł się poczuć względnie bezpiecznie. Francuz nie myślał dużo o tym, co się stało. Nie leżało to w jego naturze.

Sytuacja Reinharda Heydta była inna. Wiedzieli, jak wygląda, a do tego był mniej lub bardziej uważnie śledzony.

W mieszkaniu było ciepło i leżał na wznak na łóżku, ubrany w podkoszulek i krótkie białe spodenki. Przed chwilą brał prysznic.

Nie zaczął jeszcze zastanawiać się poważnie nad tym, kiedy i jak mógłby opuścić to państwo dobrobytu. Prawdopodobnie będzie musiał przeczekać w tym mieszkaniu jeszcze dłuższy czas, nim nadejdzie właściwy moment, by udać się w drogę.

Obaj Japończycy dostali podobne instrukcje. Mieli pozostać w mieszkaniu w Södermalmie, dopóki nie będą mogli go opuścić bez ryzyka, to znaczy kiedy policja zmęczy się poszukiwaniami i wszystko w kraju wróci do normy. Podobnie jak Heydt zgromadzili zapas konserw, na którym mogli przeżyć ponad miesiąc. Różnica była tylko taka, że Heydt prawdopodobnie nie przeżyłby więcej niż kilka dni na osobliwym jedzeniu Japończyków. Potem pewnie szybko padłby z głodu. Ale asortyment w jego lodówce i spiżarni był zupełnie inny i wystarczyłby dla jednej osoby nawet na rok, gdyby okazało się to konieczne.

Teraz myślał tylko o jednym. Jakim cudem się nie udało? Wprawdzie już na obozie treningowym uświadomili mu, że trzeba się liczyć w przyszłości z niepowodzeniami i stratami w ludziach. Najważniejsze w takiej sytuacji było właściwie tylko to, by ani nieudanych akcji, ani martwych agentów nie kojarzono z ULAG.

Ale jednak. Levallois był pewny, że bomba wybuchła, a zwykle się nie mylił. Tezę, że Japończycy podłożyli ładunek wybuchowy w niewłaściwym miejscu, można było od razu wykluczyć.

Reinhard Heydt był przyzwyczajony do robienia poprawnych obliczeń i rozwiązywania nawet skomplikowanych zadań. Leżał na łóżku nie dłużej niż dwadzieścia minut, kiedy go olśniło, co musiało się stać. Wstał i przeszedł do centrali operacyjnej. Levallois spakował już swój niewielki bagaż i właśnie wkładał płaszcz.

– Teraz rozumiem, jak to się odbyło.

Francuz popatrzył na niego pytającym wzrokiem.

– Oszukali nas po prostu. Radio i telewizja nie nadawały transmisji na żywo. Opóźniły ją o jakieś pół godziny. Kiedy my zadziałaliśmy, kolumna już przejechała.

– Mhm – mruknął Levałlois. – To brzmi wiarygodnie.

– I tłumaczy, dlaczego policja zarządziła ciszę radiową. Radio policyjne od razu zdradziłoby blef z transmisjami.

Francuz się uśmiechnął.

– Muszę przyznać, że całkiem sprytnie to zrobili – powiedział.

– Typowe niedocenianie policji – stwierdził Heydt. – Widać nie siedzą tam sami idioci.

Levallois rozejrzał się po pokoju.

– Cóż, zdarza się – rzekł. – Ja spadam.

– Możesz wziąć samochód. I tak nie będę go teraz używał.

Francuz myślał. Cały kraj, a szczególnie okolice Sztokholmu, był teraz pewnie zagrodzony policyjnymi barierami. Chociaż samochód trudno było powiązać z zamachem, istniał element ryzyka.

– Nie – odmówił. – Pojadę pociągiem. Cześć.

– Cześć – odparł Heydt. – Do zobaczenia.

– Mam nadzieję.

Levallois dobrze kalkulował. Następnego ranka przyjechał niezaczepiany przez nikogo do Angelholm. Tam wsiadł do autobusu do Torekov.

Łódź rybacka czekała już zgodnie z umową w porcie. Od razu wszedł na pokład, ale wypłynęli dopiero wtedy, gdy się ściemniło.

Następnego dnia przed południem był już w Kopenhadze, czyli miejscu dość bezpiecznym.

Chociaż Levallois nie był zbyt dobry w duńskim, pierwsze strony gazet wprawiły go w najwyższe zdumienie. Zastanawiał się, o której godzinie „France Soir” przychodzi do kiosków w wielkiej poczekalni Dworca Centralnego.

Reinhard Heydt wciąż leżał na łóżku z dłońmi splecionymi pod karkiem. Słuchał jednym uchem radia, rozważając swoje pierwsze poważne niepowodzenie. Ktoś go oszukał mimo perfekcyjnie przeprowadzonych przygotowań. Kto był na tyle bystry, by tak efektownie wystawić go do wiatru?

Kiedy zaczęło się specjalne wydanie wiadomości, usiadł na łóżku i słuchał z uwagą. Jakby tego było mało, przytrafił im się niemal komiczny zbieg okoliczności.

Heydt przyłapał się na tym, że siedzi i się śmieje. Mniej zabawny był fakt, że teraz mniej niż kiedykolwiek mógł podjąć ryzyko wyjazdu. Cieszył się, że był dość przewidujący, by zaopatrzyć się w dobre książki, takie, jakie można czytać i rozważać wiele razy. Zdawał sobie sprawę z tego, że minie sporo czasu, nim znów zobaczy Pietermaritzburg, a ponieważ był miłośnikiem natury, oczekiwanie będzie dość męczące.

Mimo wszystko nie czuł się szczególnie przygnębiony. Depresja była ostatnią rzeczą, na jaką mógł sobie pozwolić człowiek w jego położeniu.

Dla Martina Becka ukoronowaniem tego zdumiewającego dnia był telefon od Herrgotta Nöjda, który powiedział, że jest wolny, ale nie ma pojęcia, gdzie się znajduje.

– Nie ma tam kogoś, kto wie? – zapytał Martin Beck.

– Nie, wszyscy są ze Skanii.

– A jak się tam dostałeś?

– Busem policyjnym – odrzekł Nöjd. – Ale pojechał i wróci po nas dopiero jutro rano. Wiem tylko, że niedaleko stąd jest kolej. Pociągi są zielone.

– Metro – domyślił się Martin Beck. – Gdzieś na przedmieściach.

– Nie, do licha, te pociągi nie jeżdżą pod ziemią.

– Powiedz mu, żeby wyszedł i sprawdził nazwę ulicy na najbliższym rogu – podpowiedziała Rhea, która zawsze podsłuchiwała rozmowy telefoniczne.

– To był duch? – zapytał Nöjd i się roześmiał.

– Niezupełnie.

– Słyszałem, co mówiła. Zaczekaj chwilę.

Wrócił dokładnie po czterech minutach i zakomunikował:

– Lysviksgatan. Mówi ci to coś?

Martinowi Beckowi nie mówiło nic, ale Rhea znów wtrąciła się do rozmowy.

– Jest w Farsta – poinformowała. – Tam rzeczywiście ciężko się odnaleźć. Ulice biegną jak popadnie. Przekaż mu, żeby stanął na tym samym rogu, a ja go odbiorę za dwadzieścia minut.

– Słyszałem, słyszałem – oznajmił Nöjd.

Rhea już miała na nogach czerwone kalosze. Teraz zapięła kurtkę i otworzyła drzwi.