– Słucham, o co chodzi?
– Znaleźliśmy samochód, którego szukacie. Zielony opel rekord z fałszywymi tablicami.
– Gdzie?
– W Skandiahamnen, tu w Götegorgu. Gdzie przybija „Saga”. Statek Lloyda z Londynu. Stał tu przez parę tygodni, zanim ktoś zareagował.
– I?
– Tja, nie ma żadnych odcisków palców. Pewnie wytarte. Wszystkie dokumenty leżą w schowku.
Martin Beck posmutniał, ale jego głos brzmiał jak zwykle, kiedy zapytał:
– Czy to wszystko?
– Niezupełnie. Przesłuchaliśmy załogę „Sagi”, na początek Einara Norrmana, który jest kapitanem Lloyda, a potem wszystkich oficerów. Potem intendenta, Harkilda, i cały personel, zwłaszcza stewardów, kelnerów i obsługę kabin. Ale żaden z nich nie rozpoznał tego gościa na zdjęciu, Heydta.
– Intendent – rzekł Martin Beck. – Czy to się już nie nazywa ochmistrz?
– Tja, to przecież nie jest „Suecia” ani „Britannia”. Dzisiaj ochmistrza nazywa się intendentem, a stewarda w mesie starszym kelnerem. Niedługo będzie się mówić ściana zamiast grodź i lewa strona zamiast bakburta. Potem…
– Tak?
– Chciałem powiedzieć, że potem będzie już można sobie odpuścić pływanie statkiem i przesiąść się na samolot. Einar Norrman powiedział zresztą, że od pół roku nie nosi czapki. Kapitanowie zaczną wkrótce wymierać z braku świeżego powietrza.
Martin Beck zgadzał się z policjantem z Göteborga, ale teraz chciał zawrócić rozmowę na właściwy tor. Zapytał:
– A co z Heydtem?
– Nic – odparł Hammargren. – Wątpię, że był na pokładzie. Z takim wyglądem ktoś powinien był go zapamiętać. Ale samochód stał na Hisingen.
– A badanie techniczne?
– Też nic. Zupełnie nic.
– Dobrze. Dziękuję za telefon. Do widzenia.
Martin Beck energicznie potarł czoło. Istniało kilka możliwości. Samochód mógł być fałszywym tropem. Bardziej prawdopodobne było jednak, że Heydt opuścił kraj innym, mniej rzucającym się w oczy statkiem niż „Saga”. Göteborg ma duży port, codziennie wypływa z niego wiele statków. Część z nich zabiera pasażerów i ma na to pozwolenie. Co najmniej równie wiele, zwłaszcza o małym tonażu, przewozi podróżnych, którzy chcą pozostać anonimowi i stać ich, by za to zapłacić. Co daje ta wiedza?
Bardzo możliwe, że Heydt wyjechał z kraju wiele tygodni temu i dawno był poza ich zasięgiem.
Spojrzał na zegar. Za wcześnie było się kontaktować z którymś z wysłanych współpracowników. Wezwanie ich z powrotem też mogło być błędem. Zielony samochód mógł być celowo pozostawionym mylnym tropem. Wielka szkoda, że człowiek w Göteborgu nie wiedział, czy samochód był tam przed zamachem. W takim wypadku miałby pewność.
Teraz wszystko było tylko jednym wielkim znakiem zapytania.
Martin Beck zatrzasnął drzwi swojego tymczasowego gabinetu i poszedł do domu. Mimo wszystko najlepiej było trzymać się planu.
Pociąg miał odjechać z Dworca Centralnego w Sztokholmie tuż przed północą. Zostało jeszcze dużo czasu.
Warstwa lodu pokrywała dach, a jednak nie było bardzo zimno.
Reinhard Heydt leżał zupełnie nieruchomo na pokrytym papą dachu, a lód pod nim topniał szybko pod wpływem ciepła jego ciała.
Miał na sobie czarną bluzę z kołnierzykiem polo, czarnym wełnianym kapturem naciągniętym na uszy i czoło, czarne spodnie z manchesteru, czarne skarpetki i czarne buty na gumowej podeszwie, własnoręcznie przez niego wypastowane. Poza tym miał cienkie czarne rękawiczki.
Karabin miał czarną lufę i ciemnobrązową kolbę. Jedynym, co mogło go zdradzić, był refleks w celowniku, ale miał przydymioną soczewkę, specjalnie zabezpieczoną przed refleksami.
Było oczywiste, że nie mógł zostać dostrzeżony, i chociaż sam nie był tego całkowicie pewny, osoba obdarzona normalnym wzrokiem nie miała szansy zobaczyć go z odległości większej niż dwa metry, zakładając, że osoba ta wbrew wszelkim logicznym oczekiwaniom pojawiłaby się nagle na dachu.
Dostał się tam bardzo łatwo, przez okno w dachu. Jego volkswagen stał zaparkowany przy Slottsbacken, a on w drodze stamtąd miał na sobie jasny płaszcz przeciwdeszczowy.
Leżał teraz razem z aktówką schowany w kącie na zagraconym strychu.
Sytuacja byta idealna. W rzeczy samej, widział wszystkie okna Martina Becka, ponieważ wychodziły na wschód.
Na razie jednak w mieszkaniu było ciemno i cicho.
Karabin został specjalnie skonstruowany do użytku snajpera w ciemności i mimo zgaszonych świateł mógł rozróżnić szczegóły w pomieszczeniach. Hałaśliwy ruch uliczny na Skeppsbron stwarzał doskonałe tło. Angielski karabin był względnie cichy i odgłos pojedynczego strzału powinien utonąć w kakofonii silników, klaksonów i strzelających rur wydechowych.
Odległość dzieląca go od czterech okien nie była większa niż pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt metrów. Nawet przy dziesięciokrotnie większej miałby pewność, że trafi.
Heydt nie leżał już zupełnie nieruchomo. Poruszał trochę palcami i nogami, by nie zesztywniały z zimna. Nauczył się tego dawno temu – leżeć prawie bez ruchu, ale ćwiczyć drobne mięśnie, by żaden z nich nie zawiódł w decydującym momencie.
Od czasu do czasu sprawdzał celownik, który naprawdę był cudem techniki.
Leżał na dachu od jakichś czterdziestu minut, kiedy w szybie windy nagłe zapaliło się światło, a w chwilę potem rozbłysło w głębi czterech okien.
Reinhard Heydt przycisnął kolbę do ramienia i wprowadził palec wskazujący do kabtąka spustu.
Pomacał język spustu. Znał swoją broń i wiedział dokładnie, w którym punkcie go nacisnąć.
Jego plan był prosty. Opierał się na szybkim działaniu – zastrzelić tego Becka, jak tylko się pokaże, a potem szybko, lecz spokojnie opuścić to miejsce.
Ktoś minął pierwsze okno, potem drugie i przystanął przed trzecim.
Heydt rozluźnił się, jak wszyscy strzelcy wyborowi, czując, jak przyjemne, kojące ciepło wypełnia jego ciało, a broń staje się w jakiś sposób częścią jego samego.
Prawy palec wskazujący spoczywał na spuście bez najmniejszego drgnienia. Miał całkowitą fizyczną i psychiczną kontrolę.
W trzecim oknie stał odwrócony plecami człowiek. Ale nie ten.
To była kobieta.
Niska i dość szeroka w ramionach.
Proste blond włosy i krótka szyja.
Miała na sobie zrobiony na drutach sweter w wesołych kolorach, tweedową spódnicę do kolan i chyba rajstopy.
Odwróciła się nagle i wyjrzała, spoglądając w niebo.
Reinhard Heydt rozpoznał ją, zanim zobaczył prostą jasną grzywkę i przenikliwe niebieskie oczy.
Minęło ponad półtora miesiąca, odkąd ją widział.
Wtedy miała na sobie czarną pelerynę, wypłowiałe niebieskie dżinsy i czerwone kalosze.
Pamiętał również dokładnie, gdzie ją widział. Na Köpmangatan, potem w zaułku, którego nazwy nie pamiętał, a w chwilę później na Slottsbacken.
Nie miał pojęcia, kim była, ale rozpoznał ją od razu, a gdyby posiadał taką zdolność, zdziwiłby się na jej widok. Zamiast tego obserwował przez celownik jej włosy i pomyślał, że chyba nie są tlenione, jak sądził za pierwszym razem.
W polu widzenia pojawił się mężczyzna. Był dość wysoki, z szerokim czołem, prostym nosem, szerokimi ustami o wąskich wargach i wyraźnie zarysowaną szczęką.
Heydt od razu go rozpoznał z telewizji. To był jego wróg Martin Beck, mężczyzna, który najpierw zamienił zamach w żałosne fiasko, potem unieszkodliwił Kaitena, najsilniejszego z wszystkich agentów ULAG, a teraz powinien zostać zlikwidowany, by nie utrudnił Heydtowi wyjazdu z kraju.