Dla Martina Becka nie to było jednak największą przeszkodą – raczej własne myśli, które rozbiegały się we wszystkie strony. Przeważnie biegły do Heydta.
Kilka godzin wcześniej, kiedy Rhea stała naga w oknie sypialni przy Köpmangatan, a on sam leżał w łóżku, podziwiając jej plecy i muskularne łydki, przypomniał sobie ostrzeżenie Gunvalda Larssona i omal nie rzucił się, by odciągnąć ją od okna. Gunvald Larsson nigdy nie mówił takich rzeczy bez ważnego powodu. A w chwilę później, kiedy Rhea pośród nieprzerwanej paplaniny i niesamowitego hałasu przerabiała homara na wyborne skrzyżowanie wersji Vanderbilta i Rhei Nielsen, przeszedł przez mieszkanie i opuścił wszystkie rolety.
Heydt był oczywiście groźny, ale czy nadal znajdował się w Szwecji?
I czy ten znak zapytania był naprawdę wystarczającym powodem, by zmarnować Święta czterem lojalnym współpracownikom, z których trzech w dodatku miało dzieci?
Cóż, przyszłość pokaże. Albo i nie pokaże, przynajmniej w kwestii Reinharda Heydta.
Martin Beck miał cichą nadzieję, że Heydt wybierze drogę przez Oslo, żeby Gunvald Larsson miał szansę dać mu w szczękę. Lepszego prezentu gwiazdkowego nie mógłby sobie wymarzyć.
Potem myślał przez chwilę o ponurym nastroju, jakim Rönn i Melander będą pewnie zarażać policję w Helsingborgu. Ale byli dobrzy, Melander od zawsze, a Rönn stał się taki na przekór wielu pesymistycznym prognozom. Gdyby Heydt wybrał tę drogę, nie miałby wielkich szans powodzenia.
Ale Malmö… Tak, Malmö było prawdziwym koszmarem, jeśli chodzi o pilnowanie granicy. Tą drogą wpuszczano do kraju niemal wszystkie narkotyki i wiele innych towarów.
Człowiek z zapaleniem pęcherza zsunął się szybciej na podłogę, a ponieważ Martinowi Beckowi nie chciało się odwrócić, miał przyjemność oglądać z żabiej perspektywy, jak jego towarzysz podróży się ubiera. Skarpety, kalesony i nocny podkoszulek kłębiły się dokoła, a potem nastąpiło mnóstwo problemów ze spodniami i szelkami, nim Martin Beck miał szansę sam się ubrać.
Udał się do hotelu Savoy, gdzie zawsze się zatrzymywał, nawet jeśli bywał tu rzadko, i został wylewnie powitany przez portiera w długiej liberii.
Poszedł na górę do swojego pokoju, ogolił się, wziął prysznic i pojechał taksówką na komendę, gdzie od razu wszedł do pokoju Månssona. Policja w Malmö miała za sobą trudny, wręcz przygnębiający rok, ale nie było tego widać po Månssonie, który spokojniej niż zwykle żuł jedną ze swoich nieodłącznych wykałaczek.
– Benny’ego tutaj nie ma – powiedział. – Właściwie zamieszkał na terminalu statków powietrznych.
W Malmö z niewyjaśnionych przyczyn nazywa się wodoloty statkami powietrznymi, chociaż to słowo oznacza w rzeczywistości samoloty.
– A poza tym?
– Poza tym wszystko sprawdzamy – rzekł Månsson. – Problem w tym, oczywiście, że tylu ludzi tu teraz podróżuje. W obie strony. Czysta histeria. Ale…
– Tak?
– On ma charakterystyczny wygląd. Wysoki jak diabli. Może mógłby przejść na czworakach jak pies. Gdyby nie to, że nie wolno przewozić psów przez duńską granicę. Lisy tam mają wściekliznę.
– Tja – odparł Martin Beck. – Jest wielu wysokich ludzi. Heydt nie jest na przykład taki wysoki jak Gunvald Larsson.
– Ale Larssonem można straszyć dzieci – uznał Månsson, biorąc z pudełka nową wykałaczkę.
– A ty co myślisz, wiedząc wszystko o tutejszym ruchu?
– Mhm – zamruczał Månsson. – Czasem się zastanawiam, czy w ogóle coś wiem. Najłatwiej jest kontrolować prom kolejowy „Malmöhus”. Tam nie miałby żadnych szans. Potem tak zwane duże statki, „Ørnen”, „Gripen” i „Öresund”. Trochę gorzej jest z promami samochodowymi w Limhamn, „Hamletem” i „Ofelią”, czy jak się tam nazywają. Ale najgorszy jest terminal statków powietrznych, istny koszmar.
– Wodolotów – poprawił Martin Beck.
– Niech ci będzie, i tak koszmar. Przypływają i odpływają bez przerwy, a terminal jest tak zapełniony ludźmi, że trudno tam wściubić nos.
– Rozumiem.
– Nic nie rozumiesz, dopóki nie zobaczysz tego na własne oczy. Marynarz, który ma sprawdzać bilety, jest tratowany, a celnicy i policja paszportowa mają pokój, w którym mogą się schować i pić kawę, bo inaczej po dziesięciu minutach byliby płascy jak naleśniki. Można by ich było przepchnąć pod drzwiami do żon, kiedy wracają do domu.
Månsson umilkł, ponieważ wykałaczka utkwiła mu między zębami. Potem dodał:
– To taki stary kawał.
– Więc co robi Skacke?
– Benny? Stoi na nabrzeżu i marznie na wietrze, cały siny z zimna. I stoi tam, odkąd tu wczoraj przyjechał.
Gunvald Larsson też marzł, choć miał do tego większy i mniejszy powód. Przy szwedzko-norweskiej granicy było wprawdzie o kilka stopni mniej niż w Malmö, ale z drugiej strony ubrał się bardziej odpowiednio do pogody, w buty narciarskie, wełniane skarpety, kalesony (których nienawidził), grube sztruksowe spodnie, podbitą kożuchem kurtkę i futrzaną czapkę.
Stał prawie na samej granicy, oparty plecami o pień sosny, obserwując uważnie niekończący się strumień samochodów, posterunek celny, szlaban na granicy i prowizoryczną blokadę oraz słuchając z roztargnieniem prawdziwej nawałnicy przekleństw kierowców, która spadała na głowy wścibskich policjantów. Czyż nie ma swobodnego przekraczania granicy? Co się stało ze współpracą skandynawską? Czy Norwegia stała się równie niedostępna jak Arabia Saudyjska? To przez tę ropę w Morzu Północnym? Czy dlatego, że szwedzka policja to sami idioci? Czemu do diabła miałbym się nazywać Heydt? Czy to w ogóle sprawa policji, jak się nazywam? Dopóki jestem obywatelem szwedzkim i mam swobodę poruszania się po Skandynawii, nie jest sprawą policji, czy nazywam się Paronkvist czy Flip i Flap. Popatrzcie tylko na korek, jaki się przez was zrobił.
Gunvald Larsson westchnął i popatrzył na sznur samochodów. Rzeczywiście zaczynał się znacząco wydłużać, podczas gdy samochody nadjeżdżające z przeciwnej strony mknęły bez przeszkód do Szwecji z poczciwej sąsiedniej Norwegii. Niektórzy policjanci przy blokadzie naprawdę zachowywali się głupio. Każdy z nich miał fotografię Heydta i jego szczegółowy rysopis. Wiedzieli, że mówi źle po szwedzku, ale dość dobrze po duńsku, że ma około trzydziestu lat i metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu. A jednak niektórzy nękali przez dziesięć minut łysych sześćdziesięciolatków mówiących czystym varmlandzkim dialektem. Próby znalezienia remedium na tępotę policji kosztowały Gunvalda Larssona lata życia. Niech to teraz przejmie następny donkiszot.
Prawie wszystkie samochody miały bagażnik na dachu, załadowany nartami, skuterami śnieżnymi i porożem renifera. To ostatnie sprzedawał po paskarskich cenach jakiś cwaniak po szwedzkiej stronie granicy. Gunvald Larsson patrzył na to z głębokim niesmakiem.
Naprawdę bardzo lubił Laponię – ale tylko latem.
Rönn i Melander nie marzli wcale. Siedzieli na dość wygodnych krzesłach w przeszklonej budce, którą policja w Helsingborgu kazała postawić specjalnie dla nich. Dwa znakomite grzejniki elektryczne utrzymywały w środku przyjemne ciepło, a młodzi policjanci regularnie dostarczali kawę w termosach, plastikowe kubki i talerzyki z duńskimi ciastkami. Prawie cały ruch został skierowany na drogę biegnącą koło budki, a jeśli któryś podróżny wymagał dokładniejszego sprawdzenia, mieli do dyspozycji dwie świetne lornetki pryzmatyczne. Mieli także łączność radiową z policjantami, którzy sprawdzali pasażerów w samochodach i pociągach.