Rönn i Melander wyglądali mimo to ponuro. Ich Święta miały iść w diabły.
Nie rozmawiali dużo, tylko wtedy, gdy mieli dostęp do prywatnego telefonu, z którego mogli zadzwonić do żon i ponarzekać.
Tak przedstawiała się sytuacja w piątek dwudziestego grudnia, na cztery dni przed Wigilią. Sobota była nawet gorsza, bo więcej ludzi miało wolne i tłum przekraczający Öresund jeszcze zgęstniał. Policja zaczęła prawie tęsknić za znienawidzonym mostem. Most dałoby się przynajmniej zagrodzić.
Kiedy Martin Beck zszedł na nabrzeże przy terminalu wodolotów, przecisnąwszy się przez rozhisteryzowanych ludzi, którzy nie mieli rezerwacji, ale mieli nadzieję zabrać się następnym statkiem, okazało się, że marynarz sprawdzający bilety na „Løberen”, który właśnie miał odpłynąć, jest Duńczykiem bardzo nieufnym wobec ludzi, którzy twierdzą, że są komisarzami kryminalnymi, a nie mogą znaleźć legitymacji. Martin Beck zmienił kurtkę i legitymacja została oczywiście w pokoju hotelowym. W końcu wyratował go z opresji Benny Skacke, którego znali już wszyscy sprawdzający bilety.
Martin Beck wyszedł na ostry, wilgotny wiatr, typowy dla zimy w południowej Szwecji, a szczególnie w Malmö. Spojrzał na swojego pomocnika, za którym stał rząd Świętych Mikołajów rozdających ulotki reklamujące to, co stolica Danii mogła oferować mimo kryzysu i zagrażającej dewaluacji.
Skacke wyglądał strasznie. Policzki miał lekko fioletowe, lecz nos i czoło kredowobiałe, a skóra nad wełnianym szalikiem była prawie przezroczysta.
– Jak długo tu stoisz? – zapytał Martin Beck.
– Od wpół do szóstej – odrzekł Skacke, trzęsąc się z zimna. – Albo od piętnaście po piątej. Od pierwszego wodolotu.
– Idź zjeść coś ciepłego – polecił autorytarnym tonem Martin Beck. – Teraz. Natychmiast.
Skacke znikł, ale wrócił zaledwie po kwadransie. Jego twarz odzyskała nieco normalny kolor.
W sobotę nic więcej się nie wydarzyło, pomijając paru ludzi, którzy byli kompletnie pijani i zaczęli się bić. Martin Beck pomyślał, że niedawno czytał okólnik, z którego wynikało, że Szwedzi, Amerykanie i być może Finowie biją się częściej niż inne narody. Była to pewnie generalizacja, ale czasami wydawała się prawdziwa.
Około dziesiątej wieczorem Martin Beck poszedł do hotelu. Nadgorliwy Skacke został, zdecydowany wytrwać na posterunku, dopóki nie odpłynie ostatni statek. Nie ufał widać specjalnie swoim byłym kolegom z Malmö.
Martin Beck wziął klucz do pokoju i poszedł do windy, lecz zmienił zamiar i skierował się do baru. Było tam dużo gości, jak zwykle tuż przed Świętami, ale znalazł jeden wolny stołek i na nim usiadł.
– No nie, witam – powiedział barman obdarzony niezawodną pamięcią. – Whisky z wodą z lodem jak zawsze?
Martin Beck się zawahał. Woda z lodem nie brzmiała zbyt zachęcająco po godzinach spędzonych na wietrznym nabrzeżu. Zerknął na gościa obok, który pił z dużej szklanki jakiś złocisty napój. Nie wyglądało to źle. Potem przyjrzał się samemu mężczyźnie, pięćdziesięciolatkowi o młodzieńczym wyglądzie, z brodą i długimi lśniącymi włosami.
– Spróbuj tego – rzekł mężczyzna. – Gyllenkrok. Albo golden hook, jak mówią Amerykanie. Specjalność zakładu.
Martin Beck posłuchał rady. Drink był dobry, lecz na próżno starał się rozpoznać, co zawiera. Potem spojrzał na człowieka, który go polecił, i stwierdził:
– Poznaję pana. To pan jest tym botanikiem i reporterem, który zeszłej jesieni znalazł Sigbrit Mård koło jeziora Börringe.
– Uch, nie mówmy o tym. Przynajmniej nie tutaj.
Potem spojrzał na Martina Becka i oświadczył:
– Oczywiście. A pan jest tym komisarzem ze Sztokholmu, który mnie przesłuchiwał. Co pan teraz tu robi?
– Służba – odrzekł Martin Beck, wzruszając ramionami.
– Tja – powiedział znalazca ciała. – Nie moja sprawa.
W trzy minuty później Martin Beck życzył mu dobrej nocy i poszedł na górę spać. Był taki zmęczony, że nie miał siły nawet zadzwonić do Rhei.
Niedziela dwudziestego drugiego grudnia i jeszcze większy chaos na terminalu wodolotów. Sklepy musiały być otwarte, bo Świętych Mikołajów z ulotkami reklamowymi kręciło się więcej niż zwykle. Do tego wśród tłoczących się pasażerów znajdowało się mnóstwo dzieci. Było południe, godzina szczytu, pełnia sezonu na wszystko oprócz znośnej pogody. Wiatr wiał z północy, wilgotny i przeraźliwie zimny. Dmuchał prosto w wejście do portu i szalał bezlitośnie po nieosłoniętym nabrzeżu.
Za chwilę miały odcumować dwa statki, jeden duński, o nazwie „Flyvefisken”, a drugi szwedzki, „Tärnan”. Napychano je po prostu pasażerami, by mogły jak najszybciej odpłynąć.
Duński statek odbił od brzegu i Benny Skacke, stojący przy pomoście, skierował się w stronę szwedzkiego. Martin Beck stał przy wyjściu, tuż za szwedzkim marynarzem, który sprawdzał bilety w ekspresowym tempie, stukając jednocześnie drugą ręką w mechaniczny licznik, by kontrolować liczbę pasażerów.
Wiało koszmarnie i Martin Beck schylił głowę, by trochę oszczędzić twarz. Usłyszał, jak ktoś mówi coś do kontrolera po duńsku. Odwrócił głowę.
Nie miał żadnych wątpliwości.
Reinhard Heydt minął kontrolę biletów i wszystkich policjantów i był już o metr od niego, w drodze na pomost. Skacke stał dwadzieścia pięć metrów dalej, w pół drogi między statkiem, który właśnie odpłynął, a tym, który miał odbić od brzegu za minutę. Jedynym bagażem Heydta była brązowa papierowa torba z wydrukowaną twarzą Świętego Mikołaja. Skacke podniósł wzrok, rozpoznał z miejsca Afrykanera, zatrzymał się i sięgnął po pistolet.
Ale Reinhard Heydt zobaczył Skackego pierwszy i rozpoznał w nim policjanta w cywilu. Pozostawała kwestia, czy policjant rozpoznał Heydta. Kiedy Skacke wsunął prawą rękę pod płaszcz, sytuacja stała się dla Heydta jasna. W najbliższych sekundach ktoś musiał umrzeć i Heydt miał pewność, że to nie będzie on. Zabije tego policjanta, potem przeskoczy przez płot na ulicę i zniknie w tłumie. Rzucił torbę i sięgnął pod kurtkę.
Benny Skacke był szybki i dobrze wytrenowany, ale Heydt dziesięć razy szybszy. Martin Beck nie widział czegoś podobnego nawet w kinie.
Sam jednak też był szybki. Postąpił o krok i poprosił:
– Chwileczkę, panie Heydt.
Jednocześnie chwycił prawą rękę Heydta, ale ten miał już w dłoni swego strasznego colta i byt dość silny, by podnieść rękę, którą Martin Beck ciągnął w dół.
Skacke zrozumiał z przerażającą jasnością, że tu chodzi o życie, bardziej niż mógł sobie wyobrazić, i że Martin Beck dał mu szansę, by pozostał wśród żywych. Wyciągnął swego walthera, wymierzył i strzelił, żeby zabić.
Kula trafiła Heydta w usta i utkwiła w górnej części kręgosłupa. Ale choć było to w tej sytuacji niemożliwe, choć zginął na miejscu, umierając, zdążył oddać strzał ze swojego MK III troopera 357 magnum. Kula trafiła Benny’ego Skackego w prawe biodro i zakręciła nim jak bączkiem prosto w rząd zaskoczonych Świętych Mikołajów.
Żaden z nich nawet nie próbował go złapać, by zmniejszyć siłę upadku.
Skacke leżał twarzą do ziemi i obficie krwawił, ale nie stracił przytomności. Kiedy Martin Beck przy nim przyklęknął, od razu zapytał:
– Co z nim? Z Heydtem?
– Zastrzeliłeś go. Zginął na miejscu.
– Co innego mogłem zrobić?
– Dobrze zrobiłeś. To była twoja jedyna szansa.
Per Månsson przybiegł skądś, otoczony oparami świeżo zaparzonej kawy.
– Karetka już tu pędzi – poinformował. – Leż spokojnie, Benny.
Leż spokojnie, pomyślał Martin Beck. Gdyby Heydt miał jedną dziesiątą sekundy więcej, Benny Skacke leżałby spokojnie na wieki. A jedna setna sekundy wystarczyłaby, żeby zrobić z niego inwalidę na całe życie. Teraz na pewno się z tego wyliże. Martin Beck widział trafienie, dość daleko od kręgosłupa.