Pojawiło się nagle mnóstwo policjantów, którzy zaczęli odganiać ciekawskich od ciała zabitego.
Kiedy wycie karetki przeszyło powietrze, Martin Beck odsunął się i popatrzył na Heydta. Mimo lekko oszpeconej twarzy wyglądał atrakcyjnie nawet po śmierci.
Człowiek, który odebrał telefon na posterunku granicznym przy drodze europejskiej numer 18, miał poirytowany głos.
Ten cholerny telefon dzwonił o wiele za często, a kolejka samochodów stawała się coraz dłuższa i trudniejsza do sprawdzenia.
– Tak – powiedział pogranicznik. – Jest tutaj. Chwileczkę.
Zasłonił słuchawkę dłonią.
– Gunvald Larsson – rzucił. – Czy to nie ten wielki skurczybyk w drogich ubraniach, który stoi tam przy drzewie?
– Tak – odpowiedział jego kolega. – To chyba on.
– Telefon do niego. Ten cholerny Heydt, o którym wszyscy mówią. Nie, do diabła, dzwoni ktoś inny.
Gunvald Larsson wszedł i wziął słuchawkę. Trudno było coś wywnioskować z jego odpowiedzi, bo składały się głównie z monosylab. – Rozumiem.
– Aha.
– Nie żyje?
– Ranny?
– Kto?
– Skacke?
– Wszystko z nim w porządku?
– Cześć.
Położył słuchawkę, popatrzył na obu mężczyzn i polecił:
– Możecie puścić ruch i usunąć blokadę. Nie będzie już potrzebna.
– A ty?
– Jadę do domu.
– Naprawdę dasz radę?
Gunvald Larsson poczuł nagle, że od bardzo dawna nie spał. Nie dał rady. Poddał się już w Karlstad i zatrzymał w miejscowym hotelu.
W Helsingborgu Fredrik Melander położył słuchawkę i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Potem spojrzał na zegar. Rönn, który podsłuchiwał, też miał niezwykle ukontentowaną minę.
Wigilię spędzą w domu.
Piątkowy wieczór dziesiątego stycznia 1975 roku był taki, jakich chciałoby się więcej. Kiedy wszyscy są spokojni i w zgodzie ze sobą i z całym światem. Kiedy wszyscy się najedli i napili, i wiedzą, że następnego dnia mają wolne, jeśli nie zdarzy się nic szczególnego, strasznego czy nieprzewidzianego.
Kiedy „wszyscy” oznaczają małą grupę ludzi.
Na przykład cztery osoby.
Martin Beck i Rhea byli tego wieczoru w domu u Lennarta Kollberga i jego żony i zrobili razem to wszystko, żeby stworzyć warunki, w których mogliby czuć się tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć.
Nie rozmawiali dużo, ale to dlatego, że siedzieli i grali w bardzo prostą grę o nazwie krzyżówki. Wszyscy mają długopis i kartkę z dwudziestoma pięcioma kratkami, a potem każdy wypowiada kolejno jedną literę. Gracze wstawiają tylko te litery, które zostały wypowiedziane, i nie wolno zaglądać w kartki innych.
– X – powiedział Kollberg po raz trzeci i wszyscy głęboko westchnęli.
W tej grze był chyba jakiś błąd, pomyślał Martin Beck. Taki, że Kollberg wygrał cztery razy z pięciu. Za piątym wygrała Rhea. Martin Beck i Gun Kollberg byli jednak przyzwyczajeni do przegrywania w krzyżówki, więc niespecjalnie się przejęli.
– X jak ex-glina – powtórzył wesoło Kollberg.
Tak jakby wszyscy już nie wiedzieli, jak niemożliwie trudno jest wcisnąć jeszcze jedną taką beznadziejną literę. Martin Beck popatrzył przez chwilę na sieć swoich kratek, po czym wzruszył ramionami i się poddał.
– Lennart?
– Mhm – zamruczał Kollberg.
– Pamiętasz, jak było dziesięć lat temu?
– Kiedy ścigaliśmy Folkego Bengtssona i właśnie nas upaństwowili? Tak, pewnie czas powspominać. I wszystko, co stało się później? Nie, do diabła.
– Myślisz, że wtedy to się zaczęło?
Kollberg pokręcił głową.
– Nie, a co gorsza, nie myślę, że się skończy.
– Y – rzuciła Rhea, ucinając tym na chwilę dyskusję.
W chwilę później przyszedł czas na podliczenie punktów. Martin Beck spisywał cyfry na swojej kartce. Jak zwykle byt ostatni.
– Chociaż jedno jest pewne – rzekł Kollberg. – Że wtedy popełniono błąd. Pozwolić policji, by pierwsza stosowała przemoc, to jak zaprząc wóz przed koniem.
– Ha, wygrałam – ucieszyła się Rhea.
– Rzeczywiście – potwierdził Kollberg.
Potem odezwał się wielkodusznie do Martina Becka:
– Nie siedź teraz i nie myśl o tym. Przemoc przeszła jak lawina przez cały świat zachodni w ciągu tych dziesięciu lat. Pojedynczy ludzie nie mogą jej zatrzymać ani kontrolować. Wciąż rośnie. To nie jest twoja wina.
– Nie?
Wszyscy odwrócili kartki i narysowali nowe kratki. Kiedy Kollberg skończył, spojrzał na Martina Becka i stwierdził:
– Twoja wina jest tylko taka, Martin, że masz niewłaściwą pracę w niewłaściwym czasie, miejscu i systemie.
– To wszystko?
– Mniej więcej – odrzekł Kollberg. – Ja zaczynam. Więc mówię X, X jak Marx.