Выбрать главу

Czarny płaszcz zafalował. Ostre, białe, oślepiające światło na moment zalało salę, a kiedy zgasło, nie było już pana Błyska. Na brudnej podłodze został tylko duży, jajowaty kamień.

Marchewa zamrugał, ale szybko wziął się w garść.

— Słyszeliście wszyscy — powiedział, zwracając się do ożywionej nagle sali. — Nikomu nie wolno iść za panem Błyskiem, zrozumiano?

— Iść za nim, kapitanie? — odezwał się jakiś krasnolud. — Nie zwariowaliśmy.

— Zgadza się — potwierdził troll. — Mówią, że on może tak niby sięgnąć komuś do środka i mu zatrzymać serce!

— Pan Błysk? — spytała Angua. — To ten, o którym piszą na murach?

— Na to wygląda — odparł krótko Marchewa. — I powiedział, że nie mamy wiele czasu. Pan… Cegła, tak?

Trolle Chryzopraza potrafiły zawadiacko stać w miejscu, natomiast Cegła zdołał tłoczyć się jednoosobowo. Zwykle trzeba do tego co najmniej dwóch osób, ale oto stał przed nimi troll, który próbował się za sobą schować. Inna rzecz, że nikt nie zdołałby się ukryć za Cegłą — jak na trolla był chudy jak patyk, do granic guzowatości. Mech miał tani i poplątany, wcale nie ten prawdziwy, ale pewnie zrobiony z łodyg brokułów gdzieś w bocznych zaułkach alei Kamieniołomów. Pas z czaszkami przynosił mu wstyd — niektóre były wyraźnie zabawkami z papier mâché, jakie można kupić w każdym sklepie z przebraniami. Jedna miała czerwony nos.

Rozejrzał się nerwowo. Maczuga wypadła mu z ręki z głośnym stuknięciem.

— Żem jest w głębokim kopro, nie? — zapytał.

— Na pewno musimy z tobą porozmawiać — odparł Marchewa. — Chcesz dostać adwokata?

— Nie, już jadłem.

— Zjadasz adwokatów? — zdziwił się kapitan.

Cegła patrzył na niego tępo, dopóki nie zmobilizował do pracy odpowiednio dużej części mózgu.

— A jak się nazywa to, co się tak jakby kruszy, jak się to zjada? — zapytał.

Marchewa spojrzał na Detrytusa i Anguę, sprawdzając, czy z ich strony nadejdzie jakaś pomoc.

— Może być adwokat — przyznał.

— Się robi takie namoknięte, jak je w coś wsadzić — tłumaczył Cegła, jakby referował wyniki analizy kryminologicznej.

— To chyba raczej biszkopty — zasugerował Marchewa.

— Może być. Takie paczki w papierze. Tak, biszkopty.

— Chodziło mi o to — wyjaśnił Marchewa — że kiedy będziemy z tobą rozmawiali, czy chcesz, żeby ktoś był po twojej stronie?

— Tak, proszę. Wszyscy — odparł natychmiast Cegła.

Znalezienie się w centrum uwagi całej sali strażników było jego najgorszym koszmarem… Nie, zaraz, najgorszy to raczej będzie wtedy, kiedy wziął ten faktycznie brudny slab, co go zmieszali z azotanem amonu? Uuuch… Żegnajcie, płaty! Tak! No więc to jest jego drugi najgorszy kosz… Nie! Bo jak się zastanowić, to raczej wtedy, kiedy wziął ten towar, co go Tłuczeń rąbnął Jednookiemu Przeklętowi, juuu, tak! Kto wie, co tam było! Wszystkie te tańczące zęby! No więc to był jego… Czekaj no, a wtedy, co żeś jadł skroba i ręce ci odleciały? Jasne, wtedy było paskudnie, więc teraz jest… Nie, moment, nie można zapomnieć tego, kiedy żeś się naćpał skrawka i wciągnąłeś nosem proszek cynku i żeś myślał, że wyrzygasz własne stopy?

Aaargh, a potem znowu idzie ten czas, kiedy żeś… aaargh, nie, kiedy żeś… Aaargh…

Cegła doszedł aż do dziewiętnastego najgorszego koszmaru, nim głos Marchewy uciął ten wątek.

— Panie Cegła?

— Eee… to ciągle ja? — upewnił się Cegła.

Naprawdę, ale naprawdę przydałoby mu się trochę slabu…

— Na ogół adwokat to jedna osoba — tłumaczył Marchewa. — Musimy zadać panu kilka trudnych pytań. Ma pan prawo wskazać kogoś, kto będzie panu pomagał. Może mógłby pan wezwać kogoś z przyjaciół?

Cegła rozważył tę kwestię. Jedynymi osobami, które przychodziły mu do głowy w takim kontekście, byli Totalnie Szlaka i Wielki Marmur, choć tak dokładnie to wpadali raczej do kategorii tych, co nie rzucali w niego niczym i czasem pozwalali walnąć trochę slabu. W tej chwili to nie były chyba idealne kwalifikacje.

Wskazał sierżanta Detrytusa.

— On — oświadczył. — Pomógł mi z zębami.

— Nie jestem pewien, czy funkcjonariusz w czynnej służbie jest… — zaczął Marchewa.

— Zgłaszam się na ochotnika do tej roli, kapitanie — odezwał się cienki głos.

Marchewa wyjrzał nad brzegiem biurka.

— Pan Pesymal? Chyba nie powinien pan jeszcze wstawać z łóżka.

— Uhm… Jestem właściwie pełniącym obowiązki młodszego funkcjonariusza, kapitanie — poprawił go A.E. Pesymal uprzejmie, ale stanowczo. Przyszedł o kulach.

— Co? A tak. Nadal jednak uważam, że powinien pan być w łóżku.

— Mimo to musimy przestrzegać zasad sprawiedliwości.

Cegła pochylił się i przyjrzał inspektorowi.

— To ten gnom z wczoraj w nocy — powiedział. — Nie chcę go!

— Nikt ci nie przychodzi do głowy? — spytał Marchewa.

Cegła zastanowił się i wreszcie trochę poweselał.

— Pewno, że przychodzi — oświadczył. — To łatwe. Ktoś, żeby mi pomagał odpowiadać na te pytania, tak?

— Zgadza się.

— Prosta sprawa. Jakbyście tak ściągnęli tego krasnoluda, co żem go widział w tej nowej krasnoludziej kopalni, toby mi pomógł.

W sali zapadła martwa cisza.

— A dlaczego miałby to zrobić? — zapytał ostrożnie Marchewa.

— By powiedział, czemu walił tego drugiego krasnoluda po głowie — wyjaśnił Cegła. — Znaczy się, ja nie wiem. Ale pewnie by nie przyszedł, a to dlatego, żem jest trollem. No więc będę się trzymał sierżanta, jak to wam nie przeszkadza.

— Myślę, że tego już zbyt wiele, kapitanie! — zaprotestował pan Pesymal.

W ciszy, jaka potem zapadła, odpowiedź Marchewy wydała się bardzo głośna.

— Myślę, panie Pesymal, że to jest ten punkt, w którym budzimy komendanta Vimesa.

* * *

Jest takie stare wojskowe powiedzenie, którego używał Fred Colon, by opisać absolutne oszołomienie i zagubienie. Osobnik w takim stanie, według Freda, „nie potrafił odróżnić własnej dupy od pory śniadaniowej”.

To stwierdzenie zawsze wydawało się Vimesowi zagadkowe. Zastanawiał się, czy dokonano jakichkolwiek badań. Nawet w tej chwili, gdy czuł w ustach smak odgrzanego dnia wczorajszego, a wszystko w polu widzenia wydawało się dziwnie ostre, uważał, że łatwo by poznał różnicę. Na przykład tylko jedna z tych możliwości zawierałaby kubek kawy.

Właśnie trzymał taki w ręku, a zatem była to pora śniadaniowa. Bliższa raczej obiadowej, ale szczegóły nie miały znaczenia.

Troll, znany wszystkim — a czasem nawet i sobie — jako Cegła, siedział w jednej z dużych cel przeznaczonych dla trolli. Jednak w uznaniu faktu, że nikt nie potrafił powiedzieć, czy jest, czy nie jest więźniem, drzwi celi zostawiono otwarte. Ogólne założenie było takie, że jeśli tylko nie spróbuje wyjść, nikt nie będzie mu wyjścia utrudniał. Cegła pochłaniał właśnie trzecią miskę bogatego w minerały błota, które — dla trolla — było pożywną zupą.

— Co to jest skrob? — zapytał Vimes, siadając wygodniej w jedynym zapasowym krześle w tym pomieszczeniu i patrząc na Cegłę tak jak zoolog na fascynujący, ale wysoce nieprzewidywalny nowy gatunek. Kamienne jajo od tajemniczego pana Błyska położył na stole obok miski, by sprawdzić, czy wywoła jakąś reakcję, ale troll nie zwracał na nie uwagi.