— Skrob? Nieczęsto się go teraz widuje, jak slab jest taki tani — zadudnił Detrytus, który spoglądał na swoje nowe znalezisko z miną właściciela, tak jak kwoka mogłaby patrzyć na kurczaka, który właśnie ma opuścić gniazdo. — To jest to, co się wyskrobuje, tak? Trochę slabu jakości rynsztokowej, gotowane w puszce z alkoholem i odchodami gołębi. Coś takiego robią uliczne trolle, jak im braknie forsy i… czego jeszcze im braknie, Cegła?
Łyżka znieruchomiała.
— Onym brakuje szacunku do siebie, sierżancie — odpowiedział Cegła jak ktoś, komu przez dwadzieścia minut wykrzykiwano tę lekcję prosto do ucha.
— Na Io, załapał! — ucieszył się Detrytus i klepnął chudego Cegłę w plecy tak mocno, że młody troll upuścił łyżkę w dymiącą papkę. — Ale ten chłopak mi obiecał, że wszystko już za nim i teraz jest całkiem czysty, a to z powodu mojego jednostopniowego programu! Dobrze mówię, Cegła? Dla tego chłopaka już koniec ze slabem, skrobem, skibą, spadem, spławem, ssawą i skrawkiem, tak?
— Tak, sierżancie — zgodził się posłusznie Cegła.
— Sierżancie, dlaczego nazwy trollowych narkotyków wszystkie zaczynają się na S? — spytał Vimes.
— No, coby łatwiej było zapamiętać. — Detrytus z mądrą miną pokiwał głową.
— Ach, rzeczywiście. Nigdy bym nie odgadł. — Vimes zwrócił się do Cegły. — Czy sierżant Detrytus wyjaśnił ci, dlaczego nazywa to programem jednostopniowym?
— Eee… Bo nie mam okazji źle postawić nogi, sir? — odpowiedział Cegła, jakby czytał z kartki.
— A Cegła ma panu jeszcze coś do powiedzenia, co, Cegła? — zapytał macierzyński Detrytus. — No już, powiedz panu Vimesowi.
Cegła wpatrywał się w blat stołu.
— Przepraszam, żem próbował pana zabić, pani Vimes — wyszeptał.
— No, pomyślimy o tym, prawda — rzekł Vimes z braku lepszych pomysłów. — A przy okazji, chodziło ci pewnie o pana Vimesa, ale wolę, kiedy panem Vimesem nazywają mnie tylko ci, którzy walczyli razem ze mną.
— No, technicznie to Cegła walczył… — zaczął Detrytus.
Vimes energicznie odstawił kubek. Żebra go bolały.
— Nie. Walczył razem ze mną, to znaczy obok mnie, a nie przeciwko mnie. To nie to samo, sierżancie. Poważnie.
— To naprawdę nie jego wina — tłumaczył Detrytus. — To była pomylona to-że-samość.
— Sugerujecie, że nie wiedział, kim jestem? — upewnił się Vimes. — To jakoś go nie…
— Nie, sir. Nie wiedział, kim on jest, sir. Myślał, że jest kupą świateł i fajerwerków. Proszę mi wierzyć, sir. Ale chyba coś mógłbym z niego jeszcze zrobić. Sir, był po Wielkim Młocie, a jednak chodził!
Vimes patrzył przez chwilę na Detrytusa, a potem zerknął na Cegłę.
— Panie Cegła, proszę mi opowiedzieć, jak się pan dostał do kopalni, dobrze? — powiedział.
— Żem mówił temu drugiemu polisantowi… — zaczął Cegła.
— A teraz gadaj panu Vimesowi! — warknął Detrytus. — Już!
Trwało to dłuższą chwilę, z przerwami na to, by fragmenty mózgu Cegły wsunęły się na miejsca, ale Vimes poskładał coś takiego:
Nieszczęsny Cegła przyszykował skrob z kilkoma innymi rynsztokowymi trollami w starym składzie, gdzieś w labiryncie uliczek za aleją Parkową. Zawędrował do piwnicy, szukając chłodnego miejsca, żeby tam oglądać pokaz, a podłoga się pod nim załamała. Po odgłosach sądząc, spadał bardzo daleko, ale oceniając po naturalnym stanie trolla, prawdopodobnie spłynął w dół lekko jak motyl. Skończył w tunelu, takim jak w kopalni, znaczy, z całym tym drewnem trzymającym sufit, no i powlókł się nim, bo miał nadzieję, że doprowadzi go z powrotem na powierzchnię albo do czegoś jadalnego.
Zaczął się martwić dopiero wtedy, kiedy dotarł do tunelu o wiele wspanialszego, a słowo „krasnoludy” osiągnęło te części jego mózgu, które nie miały nic lepszego do roboty, niż słuchać.
Troll w krasnoludziej kopalni zaczyna szerzyć zniszczenie. To jeden z pewników — niczym byk w składzie porcelany. Ale Cegła wydawał się odświeżająco wolny od nienawiści do kogokolwiek. Jeśli tylko świat dostarczał wystarczającej ilości rzeczy zaczynających się na S, od których głowa robiła „bzzz!” — a w mieście ich nie brakowało — to nie przejmował się specjalnie, co robił poza tym. Cegła w rynsztoku spadł poniżej nawet takiego horyzontu, więc nic dziwnego, że ludzie Chryzopraza nie zdołali go schwytać. Cegła był czymś, nad czym się przestępuje.
Kiedy stał tak w ciemności, słysząc w dali głosy krasnoludów, mogło mu nawet przyjść do głowy, żeby się bać. Ale potem zobaczył przez duże, okrągłe drzwi, jak jeden krasnolud trzyma drugiego i wali go po głowie. Panował jaskiniowy mrok, lecz trolle dobrze widzą w nocy, a poza tym zawsze są też vurmy. Troll nie rozpoznał zbyt wielu szczegółów, ale też specjalnie się nie przypatrywał. Kogo obchodzi, co krasnoludy robią sobie nawzajem? Dopóki nie robiły tego jemu, nie widział problemów. Ale potem krasnolud, który bił, zaczął krzyczeć, a wtedy pojawił się problem wielki jak życie.
Duże metalowe drzwi obok otworzyły się nagle i uderzyły go w twarz. Kiedy zza nich wyjrzał, zobaczył, jak obok przebiega kilka uzbrojonych krasnoludów. Nie interesowało ich, co może się chować za drzwiami, w każdym razie jeszcze nie. Robili to, co zwykle robią wszyscy, to znaczy biegli w stronę źródła krzyków. Cegłę za to interesowało jedynie jak najszybsze oddalenie się od krzyków, a tuż obok miał otwarte drzwi. Skorzystał z nich i pobiegł, i nie zatrzymywał się, póki nie dotarł na świeże powietrze.
Nie było pogoni. Vimesa to nie zdziwiło. Żeby być wartownikiem, niezbędny jest szczególny rodzaj umysłu. Umysłu gotowego przebywać w ciele, które stoi i na nic właściwie nie patrzy, często przez długie godziny. Taki umysł nie zarabia wysokich pensji. Taki umysł raczej nie zacznie poszukiwań od sprawdzenia tunelu, którym właśnie przybył. Nie będzie najostrzejszym nożem w szufladzie.
I tak, bezcelowo, bez takiego zamiaru, bez złej woli czy choćby ciekawości, wędrowny troll zawędrował do krasnoludziej kopalni, z zabarwionymi narkotykiem zmysłami był świadkiem morderstwa, a potem wywędrował na powierzchnię. Kto mógłby coś takiego zaplanować? Gdzie w tym logika? Gdzie sens?
Vimes przyjrzał się wodnistym oczom, przypominającym sadzone jajka, zabiedzonej sylwetce, strużce bogowie wiedzą czego ściekającej z zaskorupiałego nozdrza. Cegła nie kłamał. Cegła miał dość kłopotów z tym, co nie zostało wymyślone.
— Opowiedz panu Vimesowi o wukwuk — zachęcił go Detrytus.
— A tak… W tej jaskini był wielki wukwuk.
— Odnoszę wrażenie, że tracę jakiś ważny wątek… — mruknął Vimes.
— Wukwuk to takie coś, co się robi z drzewnego wungla, saletry i slabu — wyjaśnił sierżant. — Wszystko zwinięte w papier jak cygaro, wie pan… Mówił, że…
— Nazywamy je wukwuk, bo one wyglądają jak… no, jak wukwuk — wtrącił Cegła z zakłopotanym uśmiechem.
— Tak, mam już ogólny obraz — rzucił Vimes ze znużeniem. — I próbowałeś to wypalić?
— Nie, psze pana… Wielkie było. Całe zwinięte w tej ich jaskini, akurat przy tym paskudnym tunelu, co żem do niego wpadł.
Vimes usiłował jakoś wkomponować to w swoje wnioskowania, ale na razie zostawił na boku. Czyli… zrobił to krasnolud? Jasne. W tej chwili wierzył Cegle, choć kubeł żab byłby pewnie lepszym świadkiem niż chudy troll. I nie ma sensu mocniej go naciskać, przynajmniej w tej chwili.
— No dobra. — Schylił się i podniósł kamień, który tajemniczy przybysz zostawił na podłodze w komendzie. Kamień miał jakieś osiem cali średnicy, ale był dziwnie lekki. — Opowiedz mi o panu Błysku. To twój przyjaciel?