Выбрать главу

— Pan Błysk jest wszędzie! — zapewnił gorączkowo Cegła. — On diament!

— No, pół godziny temu przebywał w tym budynku — przypomniał Vimes. — Detrytus?

— Sir? — odpowiedział sierżant z miną winowajcy.

— Co wiecie o panu Błysku?

— Eee… on to jest trochę jak taki bóg trolli — wymamrotał Detrytus.

— Zasadniczo bogowie tutaj nie bywają. Ktoś zwinął sekret ognia, czy nie widzieliście moich złotych jabłek? Aż dziwne, jak często nie widzimy takich przestępstw w raportach. Jest trollem, tak?

— No, taki… król — powiedział Detrytus tonem, jakby każde słowo wyrywano z niego przemocą.

— Myślałem, że trolle nie mają królów. Wydawało mi się, że każdy klan sam się rządzi.

— Zgadza się, zgadza — przyznał Detrytus. — Rozumie pan, panie Vimes, on pan Błysk. Nie mówimy o nim dużo. — Na twarzy trolla malowało się cierpienie i bunt równocześnie.

Vimes postanowił uderzyć w słabszy cel.

— Gdzie go znalazłeś, Cegła? Chcę tylko…

— On przyszedł, coby panu pomóc! — warknął Detrytus. — Co pan robi, panie Vimes? Czemu pan ciągle pyta? Z krasnoludami to na paluszkach, nie można zezłościć, o nie, ale co pan robi, jak to trolle, co? Z kopa wziąć nie problem! Pan Błysk daje Cegłę, daje dobrą radę, a pan rozmawia, jakby to był zły troll! Słyszę, jak kapitan Marchewa opowiada krasnoludom — on Dwaj Bracia. I pan myśli, że się cieszę? My znamy te kłamliwe krasnoludzie kłamstwa, o tak! I jęczymy na te kłamstwa, tak! Pan chce spotkać pana Błyska, pan okazuje pokorę, okazuje szacunek, tak!

Znowu dolina Koom, pomyślał Vimes. Nigdy jeszcze nie widział Detrytusa tak rozzłoszczonego, przynajmniej na niego. Troll zawsze był na miejscu, zawsze pewny i godny zaufania.

W dolinie Koom spotkały się dwa plemiona i nikt nie mrugnął.

Vimes mrugnął.

— Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem. Nie chciałem nikogo urazić.

— Słusznie! — rzekł Detrytus i potężną pięścią walnął w biurko.

Łyżka wyskoczyła z pustej miski Cegły. Tajemnicza kamienna kula z nieuniknionym cichym turkotem przetoczyła się po blacie, spadła na podłogę i pękła na dwoje.

Vimes przyjrzał się równym częściom.

— Jest pełen kryształów — zauważył.

Schylił się. W jednej z migotliwych półkul zauważył kawałek papieru.

Podniósł go i przeczytał:

Pointer Pickles, Kryształy, Minerały i Artykuły Toczące,

ul. Dziesiątego Jajka 3, Ankh-Morpork

Ostrożnie odłożył karteczkę i podniósł obie części kamienia. Złożył je razem i połączył; pozostała tylko cieniutka rysa i ani śladu, by stosowano wcześniej jakiś klej.

Spojrzał na Detrytusa.

— Wiedziałeś, że coś takiego się stanie?

— Nie — odparł troll. — Ale se myślę, że pan Błysk wiedział.

— Podał mi swój adres, sierżancie.

— Tak. Może chce, żeby go pan odwiedził — przyznał Detrytus. — Wielki zaszczyt, nie ma co. To nie pan znajduje pana Błyska. To pan Błysk znajduje pana.

— A jak znalazł pana, panie Cegła? — zainteresował się Vimes.

Cegła rzucił Detrytusowi przerażone spojrzenie. Sierżant wzruszył ramionami.

— Zabrał mnie któregoś dnia, dał jeść — wymamrotał Cegła. — Pokazał, gdzie iść po jeszcze. Mówił, żeby nie brać towaru. Ale…

— Tak…? — zachęcił go Vimes.

Cegła zamachał parą chudych ramion. Ten gest mówił o wiele wyraźniej, niż potrafiłby on sam, że po jednej stronie stał cały wszechświat, a po drugiej samotny Cegła i co można zrobić przy takiej przewadze?

I dlatego został przekazany Detrytusowi. A to trochę wyrównywało szanse.

Vimes wstał i spojrzał na Detrytusa.

— Powinienem coś zabrać, sierżancie?

Troll się zastanowił…

— Nie. Ale może trochę myślenia by pan mógł zostawić tutaj.

* * *

To ja powinienem prowadzić szturm na kopalnię, myślał Vimes. Bo możemy jednak doprowadzić do wojny i ludzie na pewno chcieliby wiedzieć, że ktoś z góry był na miejscu, kiedy to się wydarzyło. No więc czemu uważam, że jest ważniejsze, bym się spotkał z panem Błyskiem?

Kapitan Marchewa nie marnował czasu. Miejskie krasnoludy go lubiły. Dlatego zrobił coś, czego nie mógłby zrobić Vimes — a przynajmniej nie mógłby tego zrobić dobrze. To znaczy zabrał zabłocony wisior na Nową Szewską i opowiedział parze krasnoludzich rodziców, gdzie go znaleziono. Potem wszystko działo się już szybko. Kolejnym powodem do pośpiechu był fakt, że kopalnia została zamknięta. Wartownicy, robotnicy i krasnoludy szukające duchowego przewodnictwa na ścieżce krasnoludzkości zastali zamknięte drzwi. Pieniądze nie zostały zapłacone, a krasnoludy mają bardzo stanowcze poglądy w kwestii takich zjawisk jak kontrakty. Spora część bogatej krasnoludziej tradycji poświęcona jest kontraktom. Powinny być dotrzymywane.

Dość polityki, powiedział sobie Vimes. Ktoś zabił czterech krasnoludów, naszych, nie jakiegoś obłąkanego podżegacza, i zostawił ich tam w ciemności. Nie obchodzi mnie, kto to był — wywlekę go na światło dnia. Postawię przed obliczem sprawiedliwości. Do samego dołu i do samej góry.

Ale muszą to załatwić krasnoludy. Krasnoludy wejdą do tej studni i jeszcze raz wykopią to błoto. I przyniosą dowód.

Wszedł do głównej sali. Był tam Marchewa i sześciu funkcjonariuszy krasnoludów. Mieli ponure miny.

— Wszystko gotowe? — spytał Vimes.

— Tak, sir. Spotkamy się z pozostałymi na Empirycznym Sierpie.

— Macie dosyć kopaczy?

— Wszystkie krasnoludy są kopaczami, sir — zapewnił z powagą Marchewa. — Jedzie już do nas drewno i wyciągarki. Niektórzy górnicy, jacy się do nas przyłączyli, pomagali kopać ten tunel, sir. Znali tych chłopaków. Są trochę zdezorientowani i rozgniewani.

— Trudno się dziwić. Czyli nam wierzą, tak?

— No… mniej więcej, sir. Ale jeśli nie znajdziemy ciał, wpadniemy w poważne kłopoty.

— To prawda. Czy twoi chłopcy wiedzą, czego tamci szukali?

— Nie, sir. Dostawali tylko rozkazy od tych czarnych krasnoludów. I różne zespoły kopały w różnych kierunkach. Bardzo daleko w różnych kierunkach. Sądzą, że aż do alei Forsołapki i ulicy Buławników.

— To spory kawał miasta!

— Tak, sir. Ale było w tym coś dziwnego.

— Proszę mówić dalej, kapitanie — zachęcił go Vimes. — Jesteśmy przyzwyczajeni do dziwności.

— Co jakiś czas wszyscy musieli przerwać pracę, a te cudzoziemskie krasnoludy nasłuchiwały przy ścianach z taką dużą… no, takim czymś podobnym do trąbki. Sally znalazła coś podobnego, kiedy była na dole.

— Nasłuchiwały? W tym mokrym błocie? Czego? Śpiewających dżdżownic?

— Krasnoludy nie wiedzą, sir. Sądzili, że szukali uwięzionych górników. To dość sensowne. Duża część tuneli prowadziła przez stare mury i pewnie jest możliwe, by inni górnicy ugrzęźli gdzieś, gdzie jest powietrze.

— Ale przecież nie przetrwaliby całych tygodni, prawda? I po co kopać w różne strony?

— To prawdziwa łamigłówka, sir, trudno zaprzeczyć. Ale szybko dotrzemy do rozwiązania, sir. Wszyscy są pełni zapału.

— Dobrze. Ale niech straż będzie dyskretna. Mamy tu grupę zaniepokojonych obywateli, którzy starają się odszukać swoich bliskich, gdyż uzyskali informację o katastrofie w kopalni. Jasne? Strażnicy tylko im pomagają.