— Obawiam się, że potrzebny będzie silniejszy strumień — stwierdził Vimes. — Nie sądzę, żeby grupka ludzi grających w jakąś grę zdołała w rozsądnym czasie zniwelować górę.
— Zależy od tego, gdzie upadnie kropla. Z czasem może uda się im przynajmniej wypłukać dolinę. Powinien pan sam siebie zapytać, czemu tak panu zależało, żeby dostać się do tej kopalni.
— Bo tam popełniono morderstwo!
— To był jedyny powód? — zapytał pan Błysk.
— Oczywiście!
— A wszyscy wiedzą, że krasnoludy to straszni plotkarze. No cóż, na pewno zrobi pan wszystko, co możliwe, komendancie. I mam nadzieję, że schwyta pan morderców, zanim dopadnie ich XCiemność.
— Panie Błysk, niektórzy z moich funkcjonariuszy zapalili świece przy tym nieszczęsnym symbolu!
— Dobry pomysł, uważam.
— Więc naprawdę pan wierzy, że to jakieś zagrożenie? A niby skąd pan tyle wie o znakach górniczych?
— Studiowałem je. Akceptuję fakt ich istnienia. Niektórzy z pańskich ludzi w nie wierzą. Większość krasnoludów wierzy gdzieś w głębi ich sękatych duszyczek. Szanuję to. Można wyprowadzić krasnoluda z ciemności, ale nie da się usunąć ciemności z krasnoluda. Te symbole są bardzo stare. Mają prawdziwą moc. Kto wie, jakie pradawne zło istnieje w głębokiej ciemności pod górami? Żadna inna ciemność jej nie dorówna.
— Ale gliniarzy też da się nabrać — stwierdził Vimes.
— Panie Vimes, miał pan ciężki dzień. Tyle się działo, a tak mało było czasu na myślenie. Pora na refleksję nad wszystkim, co pan wie. Ja sam jestem osobą skłonną do refleksji.
— Komendant Vimes? — Głos należał do panny Pickles/Pointer stojącej w połowie schodów. — Taki wielki troll o pana pyta.
— Jaka szkoda — westchnął pan Błysk. — To na pewno sierżant Detrytus. Obawiam się, że nie ma dobrych wieści. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że trolle posłały taka-taka. Musi pan iść, panie Vimes. Jeszcze się spotkamy.
— Nie sądzę, żebym się z panem zobaczył — rzekł Vimes. Wstał. — Jeszcze tylko jedno pytanie, dobrze? Tylko żadnych pokrętnych odpowiedzi. Dlaczego pomógł pan Cegle? Czemu się pan przejął jakimś naćpanym rynsztokowym trollem?
— A czemu pan się przejmował zabitymi krasnoludami? — zapytał pan Błysk.
— Bo ktoś musi!
— No właśnie. Do widzenia, panie Vimes.
Vimes wbiegł po schodach i wszedł za panną Pickles/Pointer do sklepu. Detrytus stał między kawałkami minerałów i wydawał się niepewny jak człowiek w kostnicy.
— O co chodzi? — spytał Vimes.
Detrytus niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
— Przepraszam, panie Vimes, ale żem był jedyny, co wiedział, gdzie…
— Tak, w porządku. Chodzi o taka-taka?
— Skąd pan to wie, sir?
— Nie wiem. Co to jest taka-taka?
— To taka sławna wojenna maczuga trolli.
Vimes, wciąż jeszcze myśląc o tym, co widział na dole, zapytał odruchowo:
— A jak nie ma czuga, to co ma?
Jednak takie hasła marnowały się przy Detrytusie. On dowcipy uważał za ludzką aberrację, którą można pokonać, mówiąc powoli i cierpliwie.
— Nic, sir. Kiedy klany trolli przesyłają sobie taka-taka, to jest wezwaniem na wojnę.
— Niech to… Dolina Koom?
— Tak, sir. I żem słyszał, że dolny król i krasnoludy z Überwaldu są już w drodze do doliny Koom. W mieście wszyscy o tym mówią.
— Ehm… dzyń, dzyń, dzyń…? — odezwał się cichy, nerwowy głosik.
Vimes wyjął Gooseberry’ego i spojrzał groźnie. W takiej chwili…
— Co jest? — warknął.
— Jest dwadzieścia dziewięć minut po piątej, Wstaw Swoje Imię — odparł niepewnie chochlik.
— Więc?
— Pieszo, o tej porze, musisz ruszyć już teraz, żeby zdążyć na szóstą do domu.
— Patrycjusz chce pana widzieć, sir, i sekary przychodzą, i w ogóle — nalegał Detrytus.
Vimes patrzył nieruchomo na wyraźnie zakłopotanego chochlika.
— Idę do domu — oznajmił i ruszył naprzód.
Ciemne chmury przewalały się po niebie, zwiastując kolejną letnią burzę.
— Znaleźli trzy zabite krasnoludy niedaleko studni, sir — opowiadał Detrytus, człapiąc za nim. — Wygląda, że te inne krasnoludy ich pozabijały, jasna sprawa. Wszystkie gragi zniknęły. Kapitan Marchewa ustawił straże przy wszystkich wyjściach, co je znalazł…
Ale oni kopali, myślał Vimes. Kto wie, dokąd sięgnęły tunele?
— …i prosi o zgodę na wywalenie tych wielkich żelaznych drzwi przy Melasowej, sir — ciągnął Detrytus. — Bo tamtędy się mogą dostać do ostatniego krasnoluda.
— A co na to krasnoludy? — rzucił przez ramię Vimes. — Znaczy te żywe?
— No, dużo ich widziało, jakżeśmy wynosili zabite krasnoludy. Se myślę, że większość to mu chętnie poda łom.
Zróbmy przedstawienie dla motłochu. Chwyćmy go za sentymentalne serce. A zresztą nadchodzi burza, nie ma co się martwić o dodatkową kroplę deszczu.
— No dobra — rzekł. — Przekaż mu, że wiem, że na pewno jest tam Otto z tym swoim przeklętym obrazkowym pudełkiem, więc kiedy wyrwą te drzwi, niech to robią krasnoludy, jasne? Obrazek pełen krasnoludów?
— Tajest, sir!
— A jak tam młody Cegła? Złoży zeznanie pod przysięgą? Zrozumie, o co chodzi?
— Se myślę, że może, sir.
— Przed krasnoludami?
— Tak, jak go poproszę, sir — stwierdził Detrytus. — Tyle mogę obiecać.
— Dobrze. I niech ktoś pchnie sekarami wiadomość do każdej straży miejskiej i każdego wiejskiego posterunku stąd do gór. Niech wypatrują grupy czarnych krasnoludów. Jestem pewien, że znalazły to, czego szukały, a teraz próbują uciec.
— Pan chce, żeby oni ich zatrzymali? — spytał sierżant.
— Nie! Niech nikt nawet nie próbuje! Przekaż, że mają broń, która strzela ogniem! Niech tylko dadzą znać, dokąd tamci się kierują.
— Tak im powiem, sir.
A ja idę do domu, powtórzył w myślach Vimes. Każdy czegoś chce od Vimesa, chociaż nie jestem najostrzejszym nożem w szufladzie. Do demona, pewnie jestem raczej łyżką. Ale mam zamiar być Vimesem, a o szóstej Vimes czyta Młodemu Samowi „Gdzie jest moja krówka?”. Ze wszystkimi odgłosami.
Dotarł do domu raźnym krokiem, wykorzystując wszystkie znane sobie niewielkie skróty. Jego umysł falował wte i wewte jak rzadka zupa, a żebra szturchały go od czasu do czasu, by powiedzieć: Tak, nadal tu jesteśmy i kłujemy. Stanął przed drzwiami w chwili, gdy Willikins je otworzył.
— Przekażę lady Sybil, że już pan wrócił, sir! — zawołał, gdy Vimes biegł na górę po schodach. — Czyści zagrody smoków.
Młody Sam stał w swoim łóżeczku i obserwował drzwi. Dzień Vimesa stał się miękki i różowy.
Na krześle leżały ulubione chwilowo zabawki — szmaciana piłeczka, nieduża obręcz i wełniany wąż z jednym okiem z guzika. Vimes zepchnął je na dywan, usiadł i zdjął hełm. A potem ściągnął wilgotne buty. Kiedy Sam Vimes ściągał buty, nie trzeba już było ogrzewać pokoju. Na ścianie tykał zabawkowy zegar, a z każdym Łyknięciem i Łaknięciem nad parkanem przeskakiwała tam i z powrotem mała owieczka.