Выбрать главу

— No to chodźmy ich poszukać. — Sybil uśmiechnęła się trochę łzawo. — Wolałabym, żebyś nie przynosił pracy do domu, Sam.

— Tym razem sama za mną przyszła — odparł ponuro. — Ale możesz mi wierzyć, załatwię to szybko.

Będą pło… Nie. Będą wytropieni w każdej dziurze, w której spróbują się ukryć, i wyciągnięci, by stanęli przed obliczem sprawiedliwości. Chyba że (och, błagam!) spróbują stawiać opór przy aresztowaniu…

Purity stała w holu obok Willikinsa. Bez większego przekonania ściskała w dłoniach zdobyczny klatchiański miecz. Kamerdyner uzupełnił swój ekwipunek o dwa tasaki do mięsa, które trzymał z niepokojącą wprawą.

— Na bogów, człowieku! Cały jesteś we krwi! — wykrzyknęła Sybil.

— Tak, wasza łaskawość — zgodził się Willikins. — Chciałbym dodać dla uspokojenia, że nie należy ona do mnie.

— Krasnolud był w szopie dla smoków — oświadczył Vimes. — Jakieś ślady innych?

— Nie, sir. Ten w piwnicy posiadał urządzenie do wyrzucania ognia, sir.

— Ten, którego widzieliśmy, też takie miał. Nie na wiele mu się przydało.

— Doprawdy, sir? Osobiście zaznajomiłem się z jego obsługą, sir, i sprawdziłem swoje zrozumienie, odpalając je do tunelu, którym przybyli, dopóki nie skończył się jego ogniotwórczy sok, sir. Na wszelki wypadek, gdyby było ich tam więcej. Z tego właśnie powodu, jak przypuszczam, płoną w tej chwili krzaki pod numerem piątym.

Vimes nie spotkał Willikinsa, kiedy obaj byli młodzi. Ryczące Chłopaki z Kogudziobnej mieli układ z Fałszonogą, co pozwalało im ignorować tę flankę i koncentrować się na powstrzymaniu agresji terytorialnej Gangu Zdechłej Pazurczatki ze Świńskiej Górki. Teraz cieszył się, że nie stanął naprzeciw młodego Willikinsa.

— Pewnie przebili się tam na powierzchnię, żeby doprowadzić powietrze — stwierdził. — Jeffersonowie są na wakacjach.

— Cóż, jeśli nie są przygotowani na takie wypadki, to w ogóle nie powinni sadzić rododendronów — orzekła Sybil. — Co teraz, Sam?

— Przeniesiemy się na noc do Pseudopolis Yardu — zdecydował Vimes. — I nie kłóć się.

— Ramkinowie nigdy przed nikim nie uciekali — oznajmiła Sybil.

— A Vimesowie wiali przez cały czas — odparł Vimes, dyplomatycznie nie wspominając przodków, którzy wracali do domu w kawałkach. — To znaczy, że walczysz tam, gdzie chcesz walczyć. Teraz wszyscy pójdziemy, zapakujemy się do karety i pojedziemy do Yardu. Kiedy już tam będziemy, przyślę tu ludzi po rzeczy. Tylko na jedną noc, zgoda?

— Co mam zrobić z gośćmi, sir? — zapytał Willikins, zerkając z ukosa na lady Sybil. — Jeden istotnie nie żyje. Jak pan pamięta, musiałem pchnąć go nożem do lodu, który akurat trzymałem, gdyż wycinałem lód do kuchni — dodał z nieruchomą twarzą.

— Wrzuć go na dach powozu.

— Ten drugi także wydaje się martwy, sir. Przysiągłbym, że nic mu nie dolegało, kiedy go wiązałem, sir, gdyż przeklinał mnie w swojej mowie.

— Nie uderzyłeś go chyba za mocno… — zaczął Vimes i urwał.

Gdyby Willikins chciał kogoś zabić, nie brałby go do niewoli. To musiała być paskudna niespodzianka — przebić się do piwnicy i spotkać kogoś takiego jak Willikins. Zresztą do demona z nimi!

— Po prostu… umarł? — zapytał.

— Tak, sir. Czy krasnoludy mają naturalnie zieloną ślinę?

— Co?

— Pozieleniał wokół ust. Moim zdaniem to może być ślad.

— No dobra, jego też wrzuć na dach. Ruszajmy już.

Vimes musiał nalegać, żeby Sybil jechała w środku. Zwykle stawiała na swoim, a on bez sprzeciwów ustępował, ale niewypowiedziana umowa między nimi była taka, że kiedy mu naprawdę zależało, słuchała. To takie małżeńskie sprawy.

Vimes jechał na koźle obok Willikinsa. Kazał mu się zatrzymać w połowie drogi ze wzgórza, gdzie jakiś człowiek sprzedawał wieczorne wydanie „Pulsu”, wilgotne jeszcze, prosto spod prasy.

Obrazek na pierwszej stronie ukazywał tłum krasnoludów. Wyważali te wielkie, okrągłe, żelazne drzwi kopalni, które wisiały już wyrwane z zawiasów. Pośrodku grupy, trzymając brzeg drzwi, stał kapitan Marchewa z naprężonymi muskularni, lśniący od potu i bez koszuli.

Vimes mruknął coś z satysfakcją, złożył azetę i zapalił cygaro. Drżenie nóg było już ledwie zauważalne. Ognie straszliwej furii przygasły, ale wciąż się żarzyły.

— Wolna prasa, Willikins. Nie da się jej pokonać — stwierdził.

— Często słyszałem z pańskich ust takie uwagi, sir — odparł Willikins.

* * *

Istota pełzła po mokrych od deszczu ulicach. Znowu nic! A już się przebijała — wiedziała to dobrze! Została usłyszana! Ale za każdym razem, kiedy próbowała podążyć za słowami, coś ją odrzucało. Przejście blokowały kraty, otwarte drzwi ryglowały się, gdy podchodziła. I co to niby takiego? Jakiś marnej klasy żołnierz! Normalnie miałaby już berserkerów rozgryzających tarcze na połowy!

Ale nie na tym polegał główny problem. Była obserwowana. A coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy.

* * *

Przed Yardem kłębił się tłum krasnoludów. Nie wyglądały wojowniczo — to znaczy nie bardziej wojowniczo, niż normalnie wygląda gatunek, którego przedstawiciele tradycyjnie noszą wielkie i ciężkie hełmy, kolczugi i żelazne buty, a także topory. Ci jednak sprawiali wrażenie zagubionych, zdezorientowanych i niepewnych, co właściwie tu robią.

Vimes kazał Willikinsowi wjechać przez bramę na dziedziniec i zanieść ciała napastników Igorowi, który znał się na takich kwestiach jak ludzie konający z zielonymi ustami.

Sybil, Purity i Młody Sam zostali zaprowadzeni do czystego gabinetu. To ciekawe, myślał Vimes, patrząc, jak Cudo i grupa funkcjonariuszy krasnoludów zachwyca się Młodym Samem. Nawet teraz — a właściwie zwłaszcza teraz, kiedy w napiętej atmosferze wszyscy wracali do dawnych pewników — nie był pewien, ile ma w straży krasnoludzich kobiet. Wielkiej odwagi bowiem musiała być kobieta ujawniająca ten fakt w społeczeństwie, w którym noszenie choćby przyzwoitej, długiej do ziemi sukni z kolczugi zamiast nogawic stawiało człowieka moralnie daleko poza Płovą i jej ciężko pracującymi koleżankami z Klubu Różowego Kociaka. Ale wystarczy wprowadzić do pokoju gaworzące dziecko, a można je rozpoznać natychmiast, mimo wszystkich groźnych brzęków metalu i mimo bród, w których mógłby zabłądzić szczur.

Marchewa przecisnął się do niego i zasalutował.

— Wiele się wydarzyło, sir!

— Coś takiego! Rzeczywiście? — spytał Vimes z maniakalnym entuzjazmem.

— Tak, sir. Wszyscy byli mocno… zagniewani, kiedy wynieśliśmy z kopalni zabitych krasnoludów, a w rezultacie otworzenie tych wielkich drzwi przy Melasowej okazało się bardzo popularne. Głębinowcy zniknęli, sir, oprócz jednego…

— To pewnie Helmutłuk. — Vimes skierował się do swojego gabinetu.

Marchewa zdziwił się wyraźnie.

— Zgadza się, sir. Siedzi w celi. Jeśli można, chciałbym, żeby pan na niego spojrzał. Płakał, jęczał i dygotał w kącie, cały obstawiony zapalonymi świecami.

— Znowu świece? Może się boi ciemności?

— Możliwe, sir. Igor uważa, że ma kłopoty z głową.

— Nie pozwól, żeby próbował przyszyć mu nową! — uprzedził szybko Vimes. — Zejdę tam jak najszybciej.

— Próbowałem z nim rozmawiać, ale on tylko patrzy tępo, sir. Skąd pan wiedział, że właśnie jego znajdziemy?

— Mam już parę fragmentów brzegów i kilka kawałków o ciekawych kształtach — odparł Vimes, siadając za biurkiem. A ponieważ Marchewa nie rozumiał, musiał wyjaśnić: — Z układanki, kapitanie. Ale jest bardzo dużo kawałków nieba. Jednak sądzę, że jestem już blisko celu, bo chyba dostałem narożnik. Co mówi pod ziemią?