Выбрать главу

Usłyszał słabe pukanie do drzwi — takie, jakiego się używa, gdy pukający w sekrecie ma nadzieję, że nikt mu nie odpowie. Vimes poderwał się z krzesła i otworzył drzwi.

W progu stał A.E. Pesymal.

— Ach, A.E. — powiedział Vimes, wrócił do biurka i odłożył ołówek. — Wejdź, proszę. Co mogę dla ciebie zrobić? Jak tam ręka?

— Ehm… Czy mógłbym zająć panu chwilę, wasza łaskawość?

Wasza łaskawość, pomyślał Vimes. Ale tym razem nie miał serca, by protestować.

Usiadł przy biurku. A.E. Pesymal wciąż miał na sobie kolczugę i odznakę specjalnego funkcjonariusza. Nie wyglądał schludnie — uderzenie Cegły przetoczyło go po placu jak piłkę.

— Ehm… — zaczął.

— Będziesz musiał zacząć od młodszego funkcjonariusza, ale człowiek o twoich zdolnościach powinien w ciągu roku awansować do sierżanta. I możesz mieć własny gabinet.

A.E. Pesymal zamknął oczy.

— Skąd pan wiedział? — szepnął.

— Zaatakowałeś zębami pijanego trolla. Pomyślałem wtedy: oto człowiek zrodzony do odznaki — wyjaśnił Vimes.

I tego zawsze chciałeś, pomyślał. Ale byłeś za mały, za słaby, za wstydliwy, żeby zostać strażnikiem. Tylko że wielkich i silnych mogę kupić wszędzie. W tej chwili potrzebny mi ktoś, kto wie, jak trzymać ołówek, żeby go nie połamać.

— Będziesz moim adiutantem — mówił dalej. — Zajmiesz się dokumentami. Będziesz czytał raporty i spróbujesz odkryć, co w nich jest ważnego. A żeby wiedzieć, co jest ważne, będziesz musiał zaliczyć co najmniej dwa patrole tygodniowo.

A.E. Pesymalowi łza spłynęła po policzku.

— Dziękuję, wasza łaskawość — wyszeptał chrapliwie.

Gdyby A.E. Pesymal miał możliwą do wypinania pierś, byłaby teraz wypięta.

— Oczywiście najpierw musisz dokończyć swoją kontrolę straży — dodał Vimes. — To sprawa między tobą a jego lordowską mością. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. Czekam niecierpliwie, aż zaczniecie pracować dla mnie, młodszy funkcjonariuszu Pesymal!

— Dziękuję, wasza łaskawość!

— Aha… nie będziesz się do mnie zwracał „wasza łaskawość”. — Vimes zastanowił się i uznał, że Pesymal na to zasłużył. — Wystarczy „panie Vimes”.

I tak robimy postępy, powiedział do siebie, kiedy pan Pesymal wyszedł. A jego lordowskiej mości się to nie spodoba, więc sytuacja nie ma tu żadnych minusów. Quis custodiet ipsos custodes, eee, qui custodes custodient? Czy tak będzie poprawnie dla „Kto pilnuje strażnika, który pilnuje strażników?”. Pewnie nie. A jednak… Pański ruch, wasza lordowska mość.

Znowu myślał nad swoim notatnikiem, kiedy drzwi otworzyły się bez wstępnego stuknięcia.

Weszła Sybil z talerzem w ręku.

— Za mało jesz, Sam — stwierdziła. — A tutejszy bufet to skandal. Wszystko tłuste i mączne.

— Obawiam się, że ludzie tak właśnie lubią — wyjaśnił zawstydzony Vimes.

— Wyczyściłam przynajmniej termos na herbatę — dodała z satysfakcją.

— Wyczyściłaś termos? — szepnął głucho Vimes.

To jakby się dowiedzieć, że ktoś starł patynę z pięknego i starego dzieła sztuki.

— Tak. W środku był jak smoła. Na składzie nie macie tu porządnego jedzenia, ale udało mi się zrobić dla ciebie kanapkę z bekonem, pomidorem i sałatą.

— Dziękuję, moja droga.

Vimes ostrożnie uniósł złamanym ołówkiem brzeg kromki. Wewnątrz było chyba za dużo sałaty, czyli, inaczej mówiąc, była sałata.

— Wielu krasnoludów przyszło się z tobą zobaczyć, Sam — powiedziała Sybil, jakby ją to dręczyło.

Vimes poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.

— Młody Sam jest bezpieczny? — zapytał.

— Tak. To są miejskie krasnoludy. Wydaje mi się, że znasz ich wszystkich. Mówią, że chcieliby z tobą porozmawiać o…

Ale Vimes pędził już po schodach, w biegu wyciągając miecz.

Krasnoludy tłoczyły się niespokojnie przy biurku podoficera dyżurnego. Demonstrowały zdobność elementów metalowych, gładkość bród i obfitość obwodów, co wyróżniało ich jako krasnoludy, którym dobrze się powodzi, a przynajmniej powodziło się aż do teraz.

Vimes pojawił się przed nimi niczym wir słusznego gniewu.

Wy śmiecie, wy szczurożerne robaki! Wy pogarbione tuptacze w ciemności! Coście przynieśli do mojego miasta? O czym myśleliście? Czy chcieliście tu głębinowców? Czy mieliście dość odwagi, by potępić to, co wygadywał Combergniot, tę jego żółć i jego stare kłamstwa? Czy może mówiliście: „No cóż, nie zgadzamy się z nim, oczywiście, ale coś w tym jest”? Mówiliście: „Och, posuwa się trochę za daleko, ale najwyższy czas, żeby ktoś powiedział to głośno”? A teraz przyszliście tu, żeby umyć ręce i zapewnić, że to straszne i że nie ma z wami nic wspólnego? Czy nie jesteście przywódcami społeczności? Dokąd ją doprowadziliście? I czemu jesteście tu teraz, wy paskudne, biadolące pokurcze? Czy to możliwe, czy możliwe, że teraz, kiedy ochroniarze tego drania próbowały wymordować moją rodzinę, przyszliście tu się poskarżyć? Czyżbym złamał jakąś tradycję, nadepnął na prastary odcisk? Do demona z tym! Niech piekło pochłonie was wszystkich!

Czuł, jak słowa cisną się, walczą, by się wyrwać. Wysiłek powstrzymywania ich wypełnił żołądek kwasem i zbudził puls bólu w skroniach. Wystarczy jedna skarga, myślał. Jeden napuszony jęk! No już…

— Tak? — spytał groźnie.

Krasnoludy wyraźnie się cofnęły. Vimes zastanowił się, czy może usłyszały jego myśli — z pewnością dostatecznie głośno rozbrzmiewały echami w głowie.

Jeden z krasnoludów odchrząknął.

— Panie komendancie… — zaczął.

— Jesteś Pors Wręcemocny, tak? — przerwał mu Vimes. — Połowa Burleigha i Wręcemocnego? Robicie kusze?

— Tak, komendancie, i…

— Złóżcie broń! Całą! I wszyscy! — warknął Vimes.

W sali zapadła cisza. Kątem oka Vimes zauważył, że dwóch funkcjonariuszy krasnoludów, którzy przed chwilą udawali zajętych papierami, teraz podrywa się z krzeseł.

Jakaś część umysłu zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się niebezpiecznie głupio, lecz w tej chwili chciał tylko zranić jakoś krasnoluda, a nie wolno mu było użyć do tego stali. Większość broni, którą zwykle nosili, i tak służyła głównie do brzęczenia, ale przecież krasnolud raczej zrzuci spodnie, niż odłoży topór. A tu miał przed sobą poważne miejskie krasnoludy, zasiadające w gildiach i w ogóle. Na bogów, posuwa się chyba za daleko.

— No dobra — burknął. — Możecie sobie zostawić topory. Wszystko inne złóżcie na biurku. Dostaniecie pokwitowanie.

Przez chwilę — dość długą chwilę — miał nadzieję, że odmówią. Ale któryś z nich, gdzieś w środku grupy, powiedział:

— Myślę, że powinniśmy to zrobić dla komendanta. Nastał trudny czas i należy się do niego dopasować.

Vimes wrócił do gabinetu, słysząc za sobą stuki i brzęki, i rzucił się na fotel tak gwałtownie, że odłamał kółko. Pokwitowanie było paskudnym zagraniem. Był z niego dumny.

Na biurku, na niewielkiej podstawce, którą specjalnie w tym celu zrobiła Sybil, leżała jego oficjalna urzędowa pałka. Miała ten sam rozmiar co zwyczajna policyjna, tyle że wykonano ją z palisandru i srebra zamiast z gwajakowca albo dębu. Zachowała jednak odpowiedni ciężar. Dostateczny, by słowa „Obrońca Króla Attribut” odbiły się tyłem do przodu na krasnoludziej czaszce.

Krasnoludy weszły do gabinetu. Wyglądały na trochę mniej ciężkie.