Wystarczy jedno słowo, myślał Vimes, gdy burzył się w nim kwas. Jedno nieszczęsne słowo. No, dalej! Choćby niewłaściwy oddech!
— No więc dobrze. W czym mógłbym panom pomóc? — zapytał.
— Um… Jestem pewien, że zna pan nas wszystkich — zaczął Pors, próbując się uśmiechnąć.
— Prawdopodobnie. Krasnolud obok pana to Grabpot Gromowydech, który właśnie wypuścił Sekrety Damy, nową linię perfum i kosmetyków. Moja żona używa ich regularnie.
Gromowydech — w tradycyjnej kolczudze, trójrogim hełmie i z ogromnym toporem bojowym na plecach — z zakłopotaniem kiwnął głową. Vimes przesunął spojrzenie dalej.
— A pan to Setha Staloskórka, właściciel sieci piekarni o tej właśnie nazwie. Pan zaś to z pewnością Świdro Świdro, właściciel dwóch popularnych krasnoludzich delikatesów oraz nowo otwartego Jo, Szczur! na ulicy Antycznej Pszczoły.
Zmierzył wzrokiem zebranych, jednego po drugim, aż wrócił do pierwszego rzędu i krasnoluda w skromnej — jak na krasnoluda — odzieży, który przyglądał mu się uważnie. Vimes miał niezłą pamięć do twarzy i tę z pewnością widział całkiem niedawno, chociaż nie potrafił jej umiejscowić. Może kryła się za celnie rzuconą połówką cegły…
— Pana chyba nie znam — stwierdził.
— Och, nie byliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, komendancie — odparł grzecznie krasnolud. — Ale bardzo się interesuję teorią gier.
…albo w Akademii Łupsa u pana Błyska, zastanawiał się Vimes. Głos krasnoluda brzmiał tak jak ten, który — musiał to przyznać — okazał się dyplomatycznie pomocny na dole. Krasnolud miał na sobie prosty okrągły hełm, prostą skórzaną kurtę z narzuconą standardową kolczugą, a brodę nosił przystrzyżoną do czegoś bardziej uładzonego niż typowy efekt „krzak jałowca”. W porównaniu z innymi krasnoludami wyglądał… gładko. Vimes nie dostrzegł nawet topora.
— Doprawdy? — zapytał. — Ja właściwie nie grywam. A jak pańskie nazwisko?
— Nieśmial Nieśmialsson, komendancie. Grag Nieśmialsson.
Vimes bez słowa sięgnął po pałkę i obrócił ją w palcach.
— Nie w podziemiach? — zapytał.
— Niektórzy z nas idą z postępem. Niektórzy z nas uważają, że ciemność to nie głębokość, ale stan umysłu.
— To miło z pańskiej strony — pochwalił go Vimes.
Czyli teraz jesteśmy przyjaźni i postępowi, tak? A gdzieś był wczoraj? Tylko że teraz to ja mam wszystkie asy. Ci dranie zamordowali cztery miejskie krasnoludy! Wdarli się do mojego domu, próbowali zabić moją żonę! A teraz wzięli nogi za pas! Ale dokądkolwiek uciekli, ja ich załatwię.
Odłożył pałkę na podstawkę.
— Co mogę dla was zrobić… panowie?
Miał uczucie, że wszyscy zwracają się — fizycznie albo w myślach — do Nieśmialssona. Rozumiem, pomyślał. Mamy tutaj tuzin małpek i jednego kataryniarza…
— Co my możemy dla pana zrobić, komendancie? — zapytał grag.
Vimes patrzył na niego nieruchomo.
Mogliście ich powstrzymać — tak moglibyście mi pomóc. I nie gapcie się teraz ponuro. Może nie powiedzieliście „tak”, ale pewne jak demony, że nie powiedzieliście też „nie!”, w każdym razie nie dość głośno. Nic wam nie jestem winien, zupełnie nic. Więc nie przychodźcie do mnie po rozgrzeszenie.
— W tej chwili? Moglibyście wyjść na ulicę, podejść do największego trolla w polu widzenia i serdecznie uścisnąć mu dłoń. Albo po prostu wyjść na ulicę. Prawdę mówiąc, panowie, jestem raczej zajęty, a wyścigi konne to nie czas, żeby naprawiać bariery.
— Kierują się w stronę gór — powiedział Nieśmialsson. — Ominą z daleka Überwald i Lancre. Nie są pewni, czy spotkają tam przyjaciół. To znaczy, że muszą wybrać drogę przez Llamedos. Jest tam wiele jaskiń.
Vimes wzruszył ramionami.
— Widzimy, że jest pan zdenerwowany, panie Vimes — odezwał się Wręcemocny. — Ale my…
— Mam w kostnicy dwóch martwych zamachowców — przerwał mu Vimes. — Jeden umarł od trucizny. Co wiecie na ten temat? I jestem komendantem Vimesem, bardzo dziękuję.
— Mówi się, że zanim ruszą na ważną misję, przyjmują wolno działającą truciznę — oświadczył Nieśmialsson.
— Nie ma odwrotu, co? To ciekawe. Ale w tej chwili bardziej interesują mnie żywi. — Vimes wstał. — Muszę się zobaczyć z aresztowanym krasnoludem, który nie chce ze mną rozmawiać.
— A tak. To pewnie Helmutłuk — domyślił się Nieśmialsson. — Urodził się tutaj, komendancie, ale ponad trzy miesiące temu wyjechał studiować w górach, wbrew życzeniom rodziców. Jestem pewien, że nie chciał, by coś takiego się wydarzyło. Próbował odnaleźć siebie.
— No to może zacząć szukać w celi — burknął Vimes.
— Czy mogę być obecny podczas przesłuchania? — spytał grag.
— Po co?
— No, na przykład może to powstrzymać plotki, że był źle traktowany.
— Albo je zapoczątkować?
Kto pilnuje strażników, zapytał sam siebie Vimes. Ja!
Nieśmialsson spojrzał na niego chłodno.
— Mógłbym… załagodzić sytuację, komendancie.
— Nie mam zwyczaju bić więźniów, jeśli coś takiego pan sugeruje…
— I jestem pewien, że nie chciałby pan zaczynać dzisiaj.
Vimes otwierał już usta, by wyrzucić graga z budynku, ale milczał. Bo ten bezczelny mały łobuz trafił w punkt. Od chwili, kiedy wyjechali z domu, Vimes był bliski wybuchu. Czuł mrowienie skóry, ucisk w żołądku, ostry, paskudny ból głowy… Ktoś powinien zapłacić za to… za tę wszystkość, ale przecież to nie musi być taki pomylony trzecioplanowy aktorzyna jak Helmutłuk.
Kiedy wymierzana jest sprawiedliwość, musi być widziana, więc dopilnuję, żeby została wymierzona jak należy.
— Panowie — rzekł, nie spuszczając wzroku z graga, ale zwracając się do wszystkich. — Znam was i wy mnie znacie. Jesteście szanowanymi krasnoludami, inwestującymi w tym mieście. Chcę, byście poręczyli za graga Nieśmialssona, ponieważ spotykam go po raz pierwszy w życiu. Proszę, Setha. Znamy się od lat. Co powiesz?
— Zabili mojego syna — oznajmił Staloskórka.
Jakby nóż wpadł Vimesowi do głowy. Zsunął się wzdłuż tchawicy, przebił serce, rozpruł żołądek i zniknął. Tam, gdzie była wściekłość, pozostał chłód.
— Przykro mi, komendancie — rzekł cicho Nieśmialsson. — To prawda. Nie sądzę, żeby Gunder Staloskórka interesował się polityką, rozumie pan. Zaczął pracować w kopalni, ponieważ chciał się poczuć jak prawdziwy krasnolud i przez kilka dni popracować łopatą.
— Zostawili go w błocie — powiedział Staloskórka głosem dziwnie wypranym z emocji. — Udzielimy każdej pomocy, jakiej pan potrzebuje. Każdej. Ale kiedy pan ich znajdzie, niech pan zabije wszystkich.
Vimes nie wiedział, co mógłby powiedzieć prócz:
— Złapiemy ich.
Nie powiedział: Zabić ich? Nie. Nie, jeśli się poddadzą, jeśli nie przyjdą do mnie uzbrojeni. Wiem, dokąd to prowadzi.
— W takim razie odejdziemy i pozwolimy panu spokojnie pracować — oświadczył Wręcemocny. — Grag Nieśmialsson istotnie jest nam znany. Może trochę zbyt nowoczesny. Trochę za młody. Nie taki grag, do jakich byliśmy przyzwyczajeni, ale… Tak, możemy za niego ręczyć. Dobrej nocy, komendancie.
Wychodzili kolejno, a Vimes wpatrywał się w blat biurka. Kiedy uniósł głowę, grag nadal stał przed nim z cierpliwym uśmiechem na twarzy.
— Nie wygląda pan na graga. Wygląda pan jak zwyczajny krasnolud — uznał Vimes. — Czemu nigdy o panu nie słyszałem?
— Bo jest pan policjantem, może? — podpowiedział łagodnie Nieśmialsson.