Выбрать главу

Serce Sammy’ego waliło jak oszalałe. Każde uderzenie tętna pulsowało boleśnie w posiniaczonych miejscach, gdzie trafiły kopniaki człekoszczura.

– Zostało ci trzydzieści sześć godzin życia. Lepiej, żebyś coś zrobił przez ten czas, co? Hm? Zegar tyka, czas umyka. Tik-tak, tik-tak.

– Dlaczego mi to robisz? – spytał żałośnie Sammy.

Nie odpowiadając na pytanie, człekoszczur oświadczył:

– Jutro o północy przyjdą po ciebie szczury.

– Nigdy nie zrobiłem ci nic złego!

Blizny na okrutnej twarzy dręczyciela posiniały.

– …wyjedzą ci oczy…

– Proszę, nie…

Bezkrwiste wargi rozciągnęły się, odsłaniając zepsute zęby.

– …odgryzą ci wargi, a ty będziesz wrzeszczał… oskubią język…

Kiedy człekoszczur wpadał w trans, z jego gadzich oczu bił chłód, który przejmował Sammy’ego do szpiku kości i docierał do najdalszych zakątków jego mózgu.

– Kim jesteś? – spytał Sammy nie pierwszy raz.

Człekoszczur nie odpowiedział. Napęczniał od gniewu. Jego grube, brudne paluchy zaciskały się, prostowały, zaciskały i prostowały. Miętosił powietrze, jakby chciał wycisnąć z niego krew.

Czym jesteś? – zapytał w myśli Sammy, lecz nie odważył się powiedzieć tego na głos.

– A teraaaz… szczury! – syknął człekoszczur.

W obawie przed tym, co miało nastąpić, Sammy szorując zadkiem po ziemi, szybko wpełzł tyłem pod oleander, aby jak najbardziej się oddalić od wielkiego jak wieża włóczęgi.

– Szczury! – powtórzył człekoszczur i zadrżał.

Zaczynało się.

Sammy zamarł, zbyt przerażony, żeby się poruszyć.

Drżenie człekoszczura przeszło w gwałtowny dygot. Tłuste włosy latały wokół głowy, ręce podskakiwały, nogi podrygiwały, a czarny prochowiec trzepotał jak w porywach cyklonu, choć nie było wiatru. Od chwili zjawienia się olbrzyma świat trwał nieruchomo, jakby był sceną z dekoracjami, a oni dwaj jedynymi aktorami.

Sammy, tkwiący w bezruchu na rafie asfaltu, wreszcie dźwignął się na nogi. Skłonił go do tego strach przed pazurami, ostrymi zębami i czerwonymi ślepiami, które wkrótce miały go zaatakować.

Pod ubraniem człekoszczura kotłowało się jak w jutowym worku pełnym rozjuszonych grzechotników. Zaczęły się ohydne transformacje… Twarz rozpływała się i znów formowała, jakby jakaś obłąkana nadprzyrodzona siła przekuwała olbrzyma wciąż na nowo, usiłując stworzyć kolekcję potworów, z których każdy kolejny był bardziej przerażający od poprzedniego. Znikły sine blizny, znikły gadzie oczy, znikła rozczochrana broda i kudły, znikły okrutne usta. Przez chwilę cała głowa stanowiła masę niezróżnicowanej tkanki, wilgotną, czerwoną od krwi bryłę, która ściemniała na czerwonawy brąz, połyskując jak zawartość puszki z karmą dla psów. Nagle tkanka okrzepła i zamiast głowy ukazała się zbita masa wczepionych w siebie, splątanych szczurów – kula szczurów z błyszczącymi, złymi oczkami, czerwonymi jak krople krwi, i z ogonami zwisającymi jak dredy rastamana. Na końcach rękawów płaszcza, gdzie powinny być ręce, z postrzępionych mankietów wysypywały się szczury. Głowy gryzoni zaczęły wyglądać spomiędzy guzików wydymającej się koszuli…

Mimo iż Sammy widział już to wszystko wcześniej, spróbował wrzasnąć. Nabrzmiały język przykleił mu się do wyschniętego podniebienia i z gardła wyrwał się tylko stłumiony, pełen paniki dźwięk. Krzyk i tak nic by nie pomógł. Sammy próbował już kiedyś krzyczeć na widok swego dręczyciela i nie doczekał się żadnego odzewu.

Człekoszczur rozleciał się na kawałki jak rozklekotany strach na wróble na huraganowym wietrze. Każdy kawałek po spadnięciu na chodnik zmieniał się w szczura. Odrażające stworzenia o wąsatych pyszczkach, wilgotnych nosach i ostrych zębach biegały, roiły się, piszczały, długie ogony śmigały na prawo i lewo. Coraz więcej szczurów wylewało się spod koszuli i z nogawek spodni, dużo więcej niż ubranie mogło pomieścić – dwadzieścia, czterdzieści, osiemdziesiąt, przeszło setka…

W końcu ubranie opadło z wolna na chodnik jak uformowany na kształt człowieka balon, z którego spuszczono powietrze. Wtedy każda sztuka odzieży również zaczęła się przemieniać. Z łachów wystrzeliły głowy następnych szczurów, dopóki człekoszczur razem z cuchnącym ubraniem nie zmienił się w stertę gryzoni wijących się jedne pod drugimi z jakby bezkostną giętkością.

Wiatr ustał już wcześniej, a teraz zdawało się, że stagnacja zeszła na poziom molekularny, że cząsteczki tlenu i azotu raptownie utraciły zdolność ruchu, zmieniając powietrze w gęstą ciecz, którą Sammy tylko z największym wysiłkiem mógł wciągnąć w płuca.

Człekoszczur bez reszty rozpadł się na dziesiątki wijących się bestii. Ruchoma kula szczurów nagle się rozproszyła. Tłuste, oślizłe wypryskiwały ze stosu i śmigały we wszystkich kierunkach. Uciekały od Sammy’ego, lecz niektóre przebiegały również koło niego, po butach i między nogami. Obrzydliwy żywy potok odpłynął w cień między budynkami na pustą parcelę, gdzie albo wsiąkł w dziury w ścianach czy w ziemi, albo po prostu zniknął.

Nagły powiew pognał przed sobą zeschłe liście i strzępy papieru. Z szumem opon i warkotem silnika przejechały ulicą samochody, widoczne w wylocie alejki. Gdzieś blisko bzyknęła pszczoła.

Sammy mógł znowu swobodnie oddychać. Stał przez chwilę w południowym słońcu i łapczywie wciągał powietrze.

Wszystko rozegrało się w biały dzień, na otwartej przestrzeni, bez rekwizytów, które zwykle towarzyszą sztukom magicznym. To było nie do pojęcia.

Sammy wygramolił się przed chwilą ze swej skrzyni ze szczerą intencją, aby mimo kaca pracowicie rozpocząć nowy dzień, na przykład poszukać pustych aluminiowych puszek i zanieść je do punktu skupu albo trochę pożebrać na nadmorskiej promenadzie. Teraz nie czuł się na siłach, by robić cokolwiek, choć kac minął bez śladu.

Na chwiejnych nogach wrócił pod oleander. Gałęzie były ciężkie od czerwonych kwiatów. Odsunął je i obrzucił badawczym wzrokiem drewnianą skrzynię.

Podniósł z ziemi kij i dźgnął szmaty i gazety, spodziewając się, że wyskoczą z nich szczury, które znalazły tam kryjówkę. Nic się nie stało. Widocznie uciekły gdzie indziej.

Wczołgał się do swego schronienia, a zasłona z gałęzi opadła za nim. Z kupki nędznego dobytku w głębi skrzyni wyjął pełną butelkę taniego burgunda. Pociągnął łyk ciepławego wina.

Oparty plecami o deski trzymał kurczowo butelkę i usiłował zapomnieć o tym, co widział. Doświadczenie uczyło, że jedynie to mógł zrobić. Nie był już w stanie radzić sobie z problemami codziennego życia, więc jakżeż mógłby poradzić sobie z czymś tak niezwykłym jak człekoszczur?

Jego zmacerowany kokainą oraz wieloma innymi narkotykami i przesiąknięty alkoholem umysł produkował czasem halucynacje, w których występowała cała menażeria przedziwnych stworzeń. Kiedy wyrzuty sumienia brały górę i Sammy starał się dotrzymać składanej sobie co jakiś czas obietnicy trzeźwości, brak alkoholu wywoływał delirium tremens, pełne jeszcze okropniejszych potworów. Jednak nie mogły się równać z człekoszczurem.

Sammy pociągnął znów tęgi łyk wina i oparł głowę o bok skrzyni, ściskając oburącz butelkę.

Z biegiem czasu coraz trudniej przychodziło mu odróżnić rzeczywistość od fantazji. Dawno już przestał ufać własnym zmysłom. Jedno wszakże wiedział z całą pewnością – człekoszczur istniał naprawdę. Jego istnienie urągało wszelkim regułom, było fantastycznym, niewyjaśnionym fenomenem – ale istniał naprawdę.

Sammy nie oczekiwał, że znajdzie odpowiedź na dręczące pytania. To go jednak nie powstrzymywało od daremnych dociekań. Co to był za stwór? Skąd się wziął? Dlaczego zależało mu na dręczeniu i zabiciu posiwiałego, przegranego ulicznego łazęgi, którego śmierć nie czyniła światu żadnej różnicy?