– Najwyraźniej patos i kultura nie wszystkim przypadają do smaku – oznajmił Wrzesień. – Niektórzy wolą grill i piwo, podczas gdy inni…
– Przykro mi to mówić – przerwał mu Luty – ale on ma sporo racji. Historia musi być nowa.
Wrzesień uniósł brwi i ściągnął usta.
– Skończyłem – oznajmił gwałtownie i usiadł na pieńku.
Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiące roku.
Czerwiec, czyściutka i nieśmiała, podniosła rękę.
– Ja mam historię o strażniczce przy maszynie do prześwietlania bagażu na lotnisku LaGuardia, która potrafiła odczytać wszystko o ludziach z samych kształtów ich bagaży na ekranie i pewnego dnia ujrzała prześwietlenie tak piękne, że zakochała się w jego właścicielu. Próbowała ustalić, do której osoby w kolejce należał bagaż, ale nie potrafiła i tęskniła całymi miesiącami. A gdy ta osoba znów się zjawiła, tym razem strażniczka wiedziała. To był mężczyzna, pomarszczony stary Hindus, a ona była śliczna i czarna, i miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, i wiedziała, że nigdy im się nie uda, więc pozwoliła mu odejść, bo z kształtów jego toreb na ekranie wyczytała też, że on wkrótce umrze.
– Doskonale, młoda panno – rzekł Październik. – Opowiedz nam tę historię.
Czerwiec spojrzała na niego niczym spłoszone zwierzątko.
– Właśnie to zrobiłam.
Październik przytaknął.
– Istotnie – rzekł, nim ktokolwiek inny zdążył się odezwać, a potem spytał: – Czy zatem mam przejść do mojej historii?
Luty pociągnął nosem.
– To nie twoja kolejka, staruszku. Ten, kto zasiada w fotelu, opowiada swoją historię dopiero, gdy reszta skończy. Nie możemy przejść od razu do głównego punktu programu.
Maj wrzuciła właśnie tuzin kasztanów na kratę nad ogniem. Manewrując szczypcami, układała je w różne wzory.
– Pozwólmy mu opowiedzieć od razu, skoro chce. Bóg mi świadkiem, jego historia nie może być gorsza niż ta o winie, a ja mam sporo pilnych spraw, do których muszę wracać. Kwiaty nie rozkwitają same z siebie. Kto jest za?
– Zamierzasz to poddać pod oficjalne głosowanie? – zdziwił się Luty. – Niewiarygodne. Nie wierzę, że to się dzieje. – Otarł czoło garścią papierowych chusteczek, które wyciągnął z rękawa.
Siedem rąk powędrowało w górę. Cztery osoby nie zagłosowały – Luty, Wrzesień, Styczeń i Lipiec (- To nic osobistego – wyjaśnił przepraszająco Lipiec – kwestia czysto proceduralna. Nie powinniśmy ustanawiać precedensów).
– A zatem ustalone – oznajmił Październik. – Nim zacznę, czy ktoś chciałby coś powiedzieć?
– Uhm. Tak. Czasami – rzekła Czerwiec. – Czasami wydaje mi się, że ktoś obserwuje nas z lasu, ale potem patrzę i nikogo tam nie ma. Ciągle jednak o tym myślę.
– To dlatego, że jesteś szalona – wyjaśniła Kwiecień.
– Mhm – mruknął Wrzesień do wszystkich i nikogo w szczególności. – Oto cała Kwiecień. Wrażliwa, lecz jednocześnie najokrutniejsza z nas wszystkich.
– Dosyć – uciął Październik.
Przeciągnął się w fotelu, zmiażdżył w zębach orzech laskowy, wyciągnął orzeszek i wypluł kawałki łupiny w ogień, gdzie z trzaskiem i sykiem zajęły się płomieniami, po czym zaczął mówić.
– Był sobie chłopiec – rzekł Październik – który czuł się okropnie nieszczęśliwy, choć w domu nikt go nie bił. Po prostu nie pasował ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do własnego życia. Miał dwóch braci, starszych od siebie bliźniaków, którzy dokuczali mu bądź go ignorowali, a sami byli powszechnie lubiani. Grali w piłkę; czasem w meczu jeden z bliźniaków zdobywał więcej punktów niż drugi i był bohaterem, czasem drugi. Ich młodszy braciszek nie grał. Wymyślili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem.
Przezwali go tak jeszcze w dzieciństwie. Z początku matka i ojciec upominali ich za to.
– Ale on naprawdę jest jak najmniejszy szczeniak w miocie – odparli bliźniacy. – Spójrzcie na niego i spójrzcie na nas.
Gdy to powiedzieli, mieli sześć lat i rodzice uznali, że to urocze. Przezwisko takie jak Szczeniak bywa zaraźliwe i wkrótce jedyną osobą nazywającą go Donaldem pozostała babcia, kiedy dzwoniła z życzeniami urodzinowymi, oraz ludzie, którzy go nie znali.
I być może, ponieważ imiona mają moc, rzeczywiście przypominał szczeniaka – chudego, drobnego, nerwowego. Urodził się z katarem, który nie opuścił go przez dziesięć lat. Podczas posiłków, jeśli bliźniakom smakowało jedzenie, podkradali mu je, jeżeli nie, ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak że dostawał burę za to, że nie tknął obiadu.
Ich ojciec nigdy nie opuścił żadnego meczu, a potem kupował loda bliźniakowi, który zdobył więcej punktów, i drugiego na pocieszenie temu, który spisał się gorzej. Matka uważała się za dziennikarkę, choć głównie sprzedawała przestrzeń reklamową i prenumeraty. Gdy bliźniacy byli dość duzi, by się sobą zająć, wróciła do pracy na pełny etat.
Inne dzieci z klasy chłopca podziwiały bliźniaków. Z początku przez pierwsze tygodnie koledzy mówili do niego Donald, potem jednak rozeszła się wieść, że bracia nazywają go Szczeniakiem. Nauczyciele rzadko zwracali się do niego jakimkolwiek imieniem, choć czasami między sobą wspominali, że to wielka szkoda, że najmłodszemu chłopakowi Covayów brak śmiałości, wyobraźni i energii jego braci.
Sam Szczeniak nie potrafił powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał o ucieczce ani kiedy jego marzenia przekroczyły granice i stały się planami. Gdy przyznał się sam przed sobą, że ucieka, miał już w garażu ukryty pod płachtą folii duży plastikowy pojemnik, zawierający trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebkę orzeszków, niewielkie opakowanie lukrecji, latarkę, kilka komiksów, nową paczuszkę suszonej wołowiny i trzydzieści siedem dolarów, głównie w ćwierćdolarówkach. Nie przepadał za suszoną wołowiną, ale czytał, że badacze i podróżnicy potrafili przeżyć wyłącznie na niej całe tygodnie; i właśnie w chwili, gdy wsadził paczuszkę wołowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknął wieczko, zrozumiał, że zamierza uciec.
Czytał książki, gazety i pisma. Wiedział, że kiedy się ucieka, czasami spotyka się złych ludzi, którzy krzywdzą innych. Ale czytał również bajki i wiedział, że na świecie obok potworów żyją też ludzie dobrzy.
Szczeniak był chudym dziesięciolatkiem, drobnym, zakatarzonym i nieciekawym. Gdybyście spróbowali wybrać go z grupy chłopców, na pewno byście się pomylili. Byłby tym drugim. Tym z boku. Tym, którego nie dostrzegamy.
Przez cały wrzesień odkładał ucieczkę. Trzeba było dopiero naprawdę paskudnego piątku, kiedy to obaj bracia usiedli na nim (a ten, który siedział na twarzy, pierdnął i wybuchnął gromkim śmiechem), by Szczeniak uznał, że raczej zaryzykuje spotkanie z czekającymi na świecie potworami. Może nawet je woli.
W sobotę bracia mieli się nim opiekować, wkrótce jednak poszli do miasta, do dziewczyny, która im się podobała. Szczeniak pobiegł do garażu na tyłach, wyciągnął spod płachty pojemnik i zaniósł do sypialni. Wysypał na łóżko zawartość szkolnej torby, napełnił ją słodyczami, komiksami, ćwierćdolarówkami i suszoną wołowiną. Do pustej butelki po coli nalał wody.
Potem ruszył do miasteczka i wsiadł do autobusu. Pojechał na zachód z biletem za dziesięć dolarów w ćwierćdolarówkach, w miejsce, którego nie znał.
Uznał to za dobry początek. Wysiadł z autobusu i ruszył dalej pieszo. Tu nie było już chodnika, kiedy zatem mijały go samochody, dla bezpieczeństwa ukrywał się w rowie.
Słońce świeciło wysoko na niebie. Poczuł głód, więc pogrzebał w torbie i wyciągnął marsa. Gdy go zjadł, odkrył, że chce mu się pić, i niemal do połowy opróżnił butelkę, nim uświadomił sobie, że będzie musiał racjonować wodę. Wcześniej sądził, że kiedy opuści miasto, będzie napotykał mnóstwo źródeł z czystą, słodką wodą. Okazało się jednak, że żadnego nie znalazł. Natknął się natomiast na rzekę płynącą pod szerokim mostem.