Czas mijał w ciemności.
Eksperymentowałem z lornetką, przyzwyczajając się do oglądania świata w odcieniach zieleni. Ze zgrozą odkryłem, jak wiele owadów kłębi się w nocnym powietrzu – zupełnie jakby świat nocy był czymś w rodzaju koszmarnej zupy, pełnej życia. Potem opuściłem latarkę i spojrzałem na głębokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche.
Mijał czas. Z trudem powstrzymywałem się przed zaśnięciem, odpychając marzenia o kawie i papierosach, mych dwóch porzuconych nałogach. Każdy z nich pomógłby mi teraz. Jednakże, nim osunąłem się dość głęboko w świat snów i marzeń, ocknąłem się gwałtownie na dźwięk donośnego skowytu dobiegającego z ogrodu. Gwałtownie uniosłem lornetkę i przeżyłem zawód: to była tylko Śnieżynka, biała kotka, śmigająca przez ogród niczym promień zielonkawobiałego światła. Po sekundzie zniknęła w lesie po lewej stronie domu.
Właśnie miałem ponownie usadowić się wygodnie w fotelu, gdy przyszło mi do głowy, że warto by sprawdzić, co tak spłoszyło kotkę. Zacząłem więc uważnie badać wzrokiem okolicę w poszukiwaniu dużego szopa, psa albo złośliwego oposa. I rzeczywiście, coś zbliżało się drogą prowadzącą do domu. Widziałem to wyraźnie przez lornetkę, jasno jak w dzień.
To był diabeł.
Nigdy dotąd nie oglądałem diabła i choć w przeszłości pisałem o nim, to gdyby ktoś pytał, musiałbym przyznać, że w niego nie wierzyłem. Był dla mnie wymyśloną postacią, tragiczną i miltonowską. Jednakże stwór zbliżający się drogą nie przypominał Lucyfera Miltona. To był diabeł.
Serce zaczęło walić mi w piersi tak mocno, że aż bolało. Miałem nadzieję, że mnie nie widać, że jestem dobrze ukryty w domu, za szybą.
Postać maszerująca drogą zamigotała i uległa przemianie. W jednej chwili była mroczna i rosła jak minotaur, w następnej szczupła i kobieca, w kolejnej stała się pokrytym bliznami kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, którego pysk wykrzywiała wściekłość.
Na moją werandę prowadzą schody, cztery białe drewniane stopnie, które już dawno powinienem był pomalować (wiedziałem, że są białe, choć przez moją lornetkę wydawały się zielone, podobnie jak wszystko, co je otaczało). U stóp owych stopni diabeł przystanął i zawołał coś, czego nie zrozumiałem, trzy, może cztery słowa w jękliwym skowyczącym języku, z pewnością starym i zapomnianym już w czasach, gdy Babilon był jeszcze młody. A choć go nie zrozumiałem, poczułem, że na ów dźwięk włosy jeżą mi się na karku.
I wtedy usłyszałem, stłumiony przez szklaną zaporę, lecz wciąż słyszalny, niski pomruk, wyzwanie. Czarna postać zeszła chwiejnie po schodach, oddalając się ode mnie w stronę diabła. W tych dniach Czarny Kot nie poruszał się już jak pantera; potykał się i kołysał niczym marynarz, który niedawno zszedł na ląd.
Diabeł był teraz kobietą. Odezwała się do kota, mówiąc łagodnie, kojąco, w języku przypominającym francuski, i wyciągnęła ku niemu rękę. Natychmiast zatopił w niej zęby. Jej wargi wykrzywiły się i splunęła na niego.
I wtedy kobieta zerknęła na mnie. Jeśli nawet do tej pory wątpiłem, czy naprawdę jest diabłem, zyskałem pewność. Jej oczy błysnęły czerwonym ogniem, a przecież przez noktowizor nie można ujrzeć czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabeł dostrzegł mnie przez okno. Zobaczył mnie. Ani przez moment w to nie wątpiłem.
Diabeł poruszył się, jego ciało zamigotało. Teraz przypominał szakala, stwora o płaskim pysku, wielkiej głowie i byczym karku, coś pośredniego pomiędzy hieną a dingo. W jego sparszywiałym futrze wiły się robaki. Powoli zaczął się wspinać po schodach.
Czarny Kot skoczył na niego i po sekundzie tarzali się już po ziemi, tworząc jedną splątaną masę, poruszającą się szybciej, niż potrafiło dostrzec moje oko.
Wszystko to działo się w ciszy.
A potem rozległ się ledwie słyszalny ryk – w dali, po wiejskiej drodze u wylotu podjazdu przetoczyła się z grzmotem ciężarówka. Przez szkła noktowizora jej reflektory płonęły jasno niczym zielone słońca. Powoli opuściłem lornetkę i ujrzałem tylko ciemność oraz łagodny żółty blask świateł, a potem czerwień świateł stopu, które znów zniknęły w nicości.
Kiedy ponownie uniosłem noktowizor, nie miałem już czego oglądać. Na schodach pozostał tylko Czarny Kot, patrzący w niebo. Skierowałem lornetkę w górę i ujrzałem, jak coś odlatuje, może sęp albo orzeł. A potem wleciało między drzewa i zniknęło.
Wyszedłem na werandę, podniosłem Czarnego Kota i zacząłem go głaskać, mówiąc łagodne kojące słowa. Gdy się zbliżyłem, miauknął żałośnie, po chwili jednak zasnął mi na kolanach, a ja ułożyłem go w koszyku i wróciłem na górę do łóżka, by także położyć się spać. Rankiem ujrzałem, że moją koszulkę i dżinsy pokrywa zaschnięta krew.
Było to tydzień temu.
Istota, która przychodzi do mojego domu, nie zjawia się każdej nocy. Przychodzi jednak bardzo często.
Można to poznać po pokrywających kota ranach i bólu, jaki dostrzegam w jego lwich oczach. Stracił już władzę w lewej przedniej łapie, jego prawe oko zamknęło się na dobre.
Zastanawiam się, czym sobie zasłużyliśmy na Czarnego Kota. Zastanawiam się, kto go przysłał. I, przerażony i samolubny, zastanawiam się też, jak wiele jeszcze zniesie.
Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach
– No chodź – powiedział Vic. – Będzie super.
– Nie będzie – odparłem, choć przegrałem to starcie kilka godzin wcześniej i doskonale o tym wiedziałem.
– Będzie czadowo – powtórzył Vic po raz setny. – Dziewczyny! Dziewczyny! Dziewczyny! – Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
Obaj chodziliśmy do męskiej szkoły w południowym Londynie. I choć skłamałbym, mówiąc, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń z dziewczynami – Vic umawiał się z wieloma, a ja całowałem się z trzema koleżankami mojej siostry – prawdą jest, iż rozmawialiśmy, kontaktowaliśmy się i w pełni rozumieliśmy jedynie innych chłopaków. No, przynajmniej ja. Trudno występować w czyimś imieniu, a nie widziałem Vica od trzydziestu lat. Nie jestem pewny, czy gdybyśmy się spotkali, wiedziałbym co powiedzieć.
Maszerowaliśmy bocznymi uliczkami, które kiedyś się splatały, tworząc zadymiony i brudny labirynt za stacją East Croydon – koleżanka wspomniała Vicowi o prywatce i Vic postanowił na nią pójść, czy mi się to podoba, czy nie. A tak się składa, że się nie podobało. Ale moi rodzice wyjechali na tygodniową konferencję i byłem gościem Vica w jego domu, toteż dreptałem teraz za nim.
– Będzie tak samo jak zawsze – oświadczyłem. – Po godzinie znikniesz gdzieś obściskiwać się z najładniejszą dziewczyną na imprezie, a ja zostanę w kuchni, słuchając, jak czyjaś mama gada o polityce, poezji czy czymś podobnym.
– Musisz po prostu z nimi rozmawiać – odparł. – To chyba ta ulica, o tam. – Wskazał radośnie ręką, wymachując torbą z tkwiącą w niej butelką.
– Nie wiesz?
– Alison opisała mi wszystko, a ja zanotowałem to na kawałku papieru, tyle że zostawiłem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajdę.
– Jak? – Poczułem, że powoli wzbiera we mnie nadzieja.
– Pójdziemy ulicą – rzekł, jakby zwracał się do opóźnionego dziecka – i poszukamy prywatki. Łatwizna.
Zacząłem szukać, lecz nie dostrzegłem żadnej zabawy: jedynie wąskie domy i rdzewiejące samochody bądź motory stojące w wybetonowanych frontowych ogródkach, oraz zakurzone szklane witryny sklepików z gazetami, pachnących obcymi przyprawami i sprzedających wszystko od kart urodzinowych i używanych komiksów po pisma do tego stopnia pornograficzne, że wystawiano je w zamkniętych foliowych torebkach. Byłem przy tym, jak Vic wsunął jedno z tych pism pod sweter, ale właściciel złapał go na chodniku na zewnątrz i kazał zwrócić magazyn.