Dotarliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w wąską alejkę pełną szeregowców. W ów letni wieczór wszystko wydawało się bardzo puste i nieruchome.
– Dla ciebie to proste – powiedziałem. – Podobasz im się, wcale nie musisz z nimi rozmawiać.
To była prawda, wystarczył jeden łobuzerski uśmiech Vica, by mógł przebierać wśród kandydatek.
– Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiać.
Kiedy całowałem się z koleżankami mojej siostry, nie rozmawiałem z nimi. Były akurat w pobliżu, siostra zajmowała się czymś innym i znalazły się na mojej orbicie, toteż je pocałowałem. Nie pamiętałem żadnych rozmów. Nie miałem pojęcia co powiedzieć dziewczynie i wyjaśniłem mu to.
– To tylko dziewczyny – rzekł Vic – Nie pochodzą z innej planety.
W miarę, jak maszerowaliśmy skręcającą łagodnie ulicą, moja nadzieja, że nie zdołamy odnaleźć prywatki, zaczęła słabnąć: z domu przed nami dobiegał niski, pulsujący dźwięk, odgłos muzyki stłumionej przez ściany i drzwi. Była ósma wieczór, nie tak wcześnie, gdy się nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mieliśmy. Niezupełnie.
Moi rodzice lubili wiedzieć, gdzie jestem. Nie wydaje mi się jednak, by rodzice Vica zbytnio się przejmowali. Był najmłodszym z pięciu chłopców. Już samo to wydawało mi się czymś magicznym: ja miałem zaledwie dwie siostry, obie młodsze, i czułem się jednocześnie wyjątkowy i samotny. Odkąd pamiętam, pragnąłem mieć brata. Gdy skończyłem trzynaście lat, przestałem wypowiadać życzenia na widok spadających gwiazd bądź pierwszej gwiazdki. Ale kiedy jeszcze to robiłem, nieodmiennie prosiłem o brata.
Skręciliśmy w ogrodzoną ścieżkę i stąpając po fantazyjnych kamieniach, minęliśmy żywopłot oraz samotny krzak różany, docierając do wykładanej kamykami fasady. Nacisnęliśmy dzwonek, drzwi otworzyła dziewczyna. Nie potrafiłem określić ile ma lat; była to jedna z cech dziewcząt, których szczerze nienawidziłem: gdy zaczynamy jako dzieci, jesteśmy tylko chłopcami i dziewczynkami, poruszamy się w czasie z tą samą prędkością i razem mamy pięć, siedem, jedenaście lat. A potem pewnego dnia coś przeskakuje i dziewczyny rzucają się pędem w przyszłość, wyprzedzając nas, i wiedzą już o wszystkim, mają okresy, piersi, makijaż i Bóg jeden wie co jeszcze – ja z pewnością nie wiedziałem.
Wykresy w podręcznikach do biologii nie mogły zastąpić bycia prawdziwą dorastającą młodzieżą. A do niej właśnie zaliczały się dziewczyny w naszym wieku. Vica i mnie nie można było nazwać dorastającą młodzieżą i zaczynałem już przypuszczać, że nawet kiedy będę musiał golić się co dzień zamiast co parę tygodni, wciąż pozostanę z tyłu.
– Słucham – powiedziała dziewczyna.
– Jesteśmy przyjaciółmi Alison – oznajmił Vic.
Poznaliśmy ją, z jej burzą rudoblond włosów, mnóstwem piegów i złośliwym uśmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy posłali z nami grupkę dziewcząt z miejscowej szkoły żeńskiej, by zrównoważyć proporcje płci. Dziewczyny, mniej więcej w naszym wieku, były zabawne i głośne, miały prawie dorosłych chłopaków, posiadających własne samochody, posady i motorowery oraz – w przypadku jednej z dziewczyn, ubranej w futro z szopów panny z krzywymi zębami, która opowiedziała mi to ze smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiście w kuchni – żonę i dzieci.
– Nie ma jej tu – odparła dziewczyna w drzwiach. – Nie ma żadnej Alison.
– Nie szkodzi. – Vic uśmiechnął się radośnie. – Nazywam się Vic, to jest Enn. – Po sekundzie dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Vic przyniósł w foliowej siatce butelkę białego wina, podwędzoną z szafki rodziców w kuchni. – To gdzie to postawić?
Odsunęła się, wpuszczając nas do środka.
– Z tyłu jest kuchnia – rzekła. – Zostaw wino na stole obok innych butelek.
Miała złote falujące włosy i była bardzo piękna. Widziałem, że jest piękna, mimo że w holu panował półmrok.
– Jak masz na imię? – spytał Vic.
Odparła, że nazywa się Stella, a on uśmiechnął się łobuzersko, błyskając białymi zębami, i oświadczył, że to najpiękniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. Zręczny drań. Co gorsza, zabrzmiało to, jakby naprawdę tak myślał.
Vic ruszył do kuchni zostawić wino, a ja zajrzałem do pokoju od frontu, z którego dobiegała muzyka. Tańczyło tam kilka osób. Stella weszła do środka i również zaczęła tańczyć, samotnie kołysząc się w rytm muzyki, a ja ją obserwowałem.
Punk zaczynał wtedy właśnie swe triumfalne podboje. Na naszych adapterach puszczaliśmy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na prywatkach słyszało się ELO albo 10cc czy nawet Roxy Music. Może parę kawałków Bowiego, jeśli akurat mieliśmy szczęście. W czasie niemieckiej wymiany jedyną płytą, na którą wszyscy się zgadzali, był Hawest Neila Younga, i jego piosenka Heart Of Gold rozbrzmiewała aż do końca wyjazdu. Znajomy refren: „Przebyłem ocean, szukając złotego serca".
Muzyka dobiegająca z owego pokoju nie przypominała niczego znajomego. Brzmiała trochę jak niemiecki elektroniczny pop grupy Kraftwerk, a trochę jak longplay, który dostałem w prezencie na ostatnie urodziny, z osobliwymi dźwiękami stworzonymi przez warsztaty radiofoniczne BBC. Miała jednak rytm, a pół tuzina dziewczyn w pokoju poruszało się lekko do jego wtóru, choć ja patrzyłem wyłącznie na Stellę. Błyszczała wśród nich.
Vic przecisnął się obok mnie i wszedł do pokoju, w ręce trzymał puszkę piwa.
– W kuchni z tyłu mają alkohole – poinformował mnie.
Podszedł do Stelli i zaczął z nią rozmawiać. Muzyka zagłuszała ich słowa, ale wiedziałem doskonale, że dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie.
Nie lubiłem piwa, nie wtedy. Poszedłem sprawdzić, czy znajdę coś, na co miałbym ochotę. Na kuchennym stole odkryłem dużą butlę coca-coli; nalałem sobie do plastikowego kubeczka, nie śmiąc nawet odezwać się do dwóch dziewczyn rozmawiających w ciemnej kuchni. Gestykulowały żywo i były urocze. Obie miały bardzo czarną skórę, lśniące włosy i ciuchy gwiazd filmowych. Przemawiały z cudzoziemskim akcentem i nie miałem u nich szans.
Z colą w ręce ruszyłem w głąb domu.
Był szerszy, niż się wydawał, większy i bardziej skomplikowany niż model dwa na dwa, jakiego się spodziewałem. We wszystkich pokojach panował półmrok – wątpię, by w całym budynku znalazła się choć jedna żarówka mocniejsza od czterdziestki – i wszędzie kogoś spotykałem. Według moich wspomnień wyłącznie dziewczyny. Nie poszedłem na górę.
Na oszklonej werandzie także siedziała samotna dziewczyna. Długie i proste włosy miała tak jasne, że wydawały się białe. Siedziała przy stoliku ze szklanym blatem, ze splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie smutnej.
– Mógłbym się przysiąść? – spytałem, wskazując kubkiem krzesło.
Pokiwała głową, po czym wzruszyła ramionami na znak, że jej wszystko jedno. Usiadłem.
Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne.
– Jesteś stąd? – spytałem dziewczynę.
Pokręciła głową. Miała na sobie mocno wyciętą srebrną bluzkę na ramiączkach. Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi.
– Jak masz na imię? Ja jestem Enn.
– Waina Wainy – odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. – Jestem druga.
– To, uhm, to dość niezwykłe imię.
Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu.
– Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się rozmnażać.