Wszystko to działo się trzydzieści lat temu. Wiele zapomniałem i zapomnę jeszcze więcej, a w końcu zapomnę wszystko. Jeśli jednak mam jakąkolwiek nadzieję na istnienie życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek zapomnę tę chwilę i wyraz twarzy Stelli patrzącej, jak Vic od niej ucieka. Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał.
Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy…
Nie chcielibyście rozzłościć wszechświata. Założę się, że rozgniewany wszechświat patrzyłby na was takimi właśnie oczami.
I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy, jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy się za siebie, nie zatrzymywaliśmy się, aż w końcu nie mogliśmy już oddychać. Wówczas dopiero przystanęliśmy, dysząc, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolało. Oparłem się o ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka.
Otarł usta.
– Ona nie była… – Urwał.
Pokręcił głową.
Potem rzekł.
– Wiesz… Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie możemy pójść… I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj.
Sądziłem, że wiem o czym mówi.
– Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś?
Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się musiał z nim bić – i przegrać – lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie dziwny zdławiony dźwięk.
Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po policzkach spływały łzy i śluz. Vic szlochał na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak mały chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą, tak by pozostać przede mną i bym nie widział jego twarzy. Byłem ciekaw, co takiego wydarzyło się w pokoju na górze, że zachowywał się w ten sposób. Co tak bardzo go przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć.
Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego, choć bardzo się starałem, nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć.
Ptak słońca
W owych czasach Klub Epikurejczyków tworzyła bogata, hałaśliwa grupka ludzi, którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro:
Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący za pięciu. Jego pra-pradziadek założył Klub Epikurejczyków, wykorzystując do tego celu wpływy z tontyny; wcześniej dołożył wielkich starań, by bardzo tradycyjnymi metodami zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent.
Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla lalek z talerzy wielkości spodków. Nie trzeba jednak apetytu, by być prawdziwym smakoszem, a Mandalay zawsze umiał trafić w samo sedno, opisując każdą potrawę, którą przed nim stawiano.
Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, która niegdyś była wielką pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana.
Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego łoża) wielkiego kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie jak jego niesławny przodek, złamał w swym życiu wiele serc i zjadł wiele wspaniałych posiłków.
I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania, z do połowy opróżnioną flaszką bimbru w brązowej, papierowej torebce, bez kapelusza, płaszcza i nazbyt często bez koszuli. Lecz zajadał z większym apetytem niż wszyscy pozostali.
Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy.
– Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść – oznajmił i w jego głosie zadźwięczał żal i przejmujący smutek. – Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego.
Mandalay zerknął do notatnika.
– Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy zupełnie jak słodka świnka morska.
– Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę… Och, ten grillowany stek z pandy. – Virginia Boote westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka.
– Jedliśmy kilkanaście dawno wymarłych gatunków – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii.
– Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej – dodał Jackie Newhouse. – Potrafię jednak wyjaśnić, czemu włochate słonie wymarły tak szybko. Wystarczyło, by ludzie ich skosztowali. Jestem człowiekiem o wyrafinowanym guście, lecz już po pierwszym kęsie myślałem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowałyby świeże mamucie żeberka.
– Przemrożenie przez parę tysięcy lat to nic zdrożnego. – Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się. Owszem, zęby miał krzywe, ale mocne i ostre. – Ale prawdziwi smakosze wybierali porządnego mastodonta. Mamutem zadowalali się ci, którzy nie mogli upolować mastodonta.
– Zjedliśmy kalmary, kałamarnice i krakeny – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jedliśmy lemmingi i wilki tasmańskie. Jedliśmy altanniki, ortolany i pawie. Jedliśmy ryby delfinie (nie mylić z delfinami ssakami), olbrzymie żółwie morskie i nosorożce sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść.
– Nonsens. Są jeszcze setki rzeczy, których dotąd nie skosztowaliśmy – zaprotestował profesor Mandalay. – Może tysiące. Pomyślcie choćby o wszystkich gatunkach chrząszczy, których nie spróbowaliśmy.
– Och, Mandy – westchnęła Virginia Boote. – Gdy raz się skosztowało jednego chrząszcza, to zna się je wszystkie, a my próbowaliśmy kilkuset gatunków. Przynajmniej gnojniki miały wyrazisty smak.
– Nie – wtrącił Jackie Newhouse. – To kulki gnojników miały smak. Same żuki były wyjątkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam się. Wspięliśmy się na wyżyny gastronomii, zgłębiliśmy otchłanie smaku, staliśmy się kosmonautami badającymi niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia.
– To prawda, prawda – przytaknął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Od ponad stu pięćdziesięciu lat, w czasach mojego ojca, dziadka i pradziadka, co miesiąc odbywało się spotkanie Epikurejczyków. Teraz jednak lękam się, że będę musiał zakończyć działanie klubu, bo nie zostało już nic, czego byśmy nie jedli: my bądź nasi klubowi przodkowie.
– Żałuję, że nie żyłam w latach dwudziestych – mruknęła Virginia Boote – kiedy legalnie mieli w jadłospisie ludzinę.
– Tylko po usmażeniu w fotelu elektrycznym – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Na wpół upieczona, zwęglona, trzeszcząca. Nikt z nas nie nabrał po niej apetytu na ludzkie mięso, prócz jednego, który już wcześniej przejawiał podobne skłonności, a on w krótkim czasie i tak pożegnał się z nami.
– Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, że tam byłeś? – Virginia Boote ziewnęła. – Każdy przecież widzi, że nie jesteś aż taki stary. Masz najwyżej sześćdziesiąt lat, nawet biorąc pod uwagę zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki.
– Owszem, niszczą całkiem nieźle – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Ale nie tak bardzo, jak przypuszczasz. Poza tym wciąż pozostało mnóstwo rzeczy, których nie skosztowaliśmy.
– Wymień choć jedną – rzucił Mandalay z ołówkiem uniesionym w gotowości tuż nad notatnikiem.