Выбрать главу

– Chociażby ptak słońca z Miasta Słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle, po czym uśmiechnął się do nich krzywo.

– Nigdy o nim nie słyszałem – przyznał Jackie Newhouse. – Wymyśliłeś go sobie.

– Ja słyszałem – rzekł profesor Mandalay. – Ale w innym kontekście. A poza tym to stworzenie fantastyczne.

– Jednorożce są fantastyczne – przypomniała Virginia Boote. – Ale, jak rany, ten comber z jednorożca w sosie tatarskim był przepyszny. Smakował trochę jak konina, trochę jak koźlę, a kapary i surowe przepiórcze jaja pasowały idealnie.

– W rejestrach Klubu Epikurejczyków z dawnych lat jest wzmianka o ptaku słońca – oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Ale nie pamiętam już, co to było.

– Pisali, jak smakuje? – zainteresowała się Virginia.

– Nie wydaje mi się. – Augustus zmarszczył brwi. – Oczywiście będę musiał przejrzeć oprawione roczniki.

– Nie – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Ta informacja jest w spalonych tomach. Niczego się z niej nie dowiesz.

Augustus Dwa Pióra McCoy podrapał się po głowie. Naprawdę miał dwa pióra, wpięte w węzeł czarnych włosów przetykanych srebrem, upleciony z tyłu głowy. Same pióra, niegdyś złote, teraz wyglądały dość pospolicie, żółte i wystrzępione. Dostał je jeszcze jako chłopiec.

– Chrząszcze – powtórzył z uporem profesor Mandalay. – Kiedyś wyliczyłem, że gdyby ktoś taki jak ja miał spożyć co dzień sześć różnych gatunków chrząszczy, potrzebowałby ponad dwudziestu lat, by zjeść wszystkie znane nauce. A przez te dwadzieścia lat z pewnością zostałyby odkryte nowe, pozwalające mu jeść dalsze pięć lat. A w ciągu tych pięciu lat odkryto by dość chrząszczy, by mógł się wyżywić kolejne dwa i pół roku, i tak dalej, i dalej. To paradoks niewyczerpania. Nazwałem go chrząszczem Mandalaya. Tyle że trzeba by bardzo lubić chrząszcze – dodał. – Inaczej byłoby to naprawdę okropne życie.

– Nie ma nic złego w jedzeniu chrząszczy, jeśli tylko to odpowiednie chrząszcze – wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. – W tej chwili mam apetyt na świetliki. Blask świetlika ma w sobie kopa, którego akurat mi trzeba.

– Choć świetlik, zwany też robaczkiem świętojańskim (Photinus pyralis), to bardziej chrząszcz niż robak – powiedział Mandalay – w żadnym razie nie są one jadalne.

– Może i nie są jadalne – przyznał Crawcrustle – ale pozwalają uzyskać odpowiednią formę. Chyba upiekę sobie porcyjkę. Świetliki i papryczki habanero.

Virginia Boote była niezwykle praktyczną niewiastą.

– Załóżmy, że chcielibyśmy skosztować ptaka słońca z Miasta Słońca. Gdzie mielibyśmy go szukać?

Zebediah T. Crawcrustle podrapał się po zjeżonym siedmiodniowym zaroście pokrywającym podbródek (zarost nigdy nie bywał dłuższy, jak przystało na siedmiodniową brodę).

– Na waszym miejscu – oświadczył – wybrałbym się do Miasta Słońca w południe, w najdłuższy dzień lata, poszukał wygodnej knajpki – na przykład kafejki Mustafy Stroheima – i zaczekał, aż zjawi się ptak słońca. Następnie złapałbym go w tradycyjny sposób i przyrządził, również w sposób tradycyjny.

– A w jakiż to tradycyjny sposób się go łapie? – wtrącił Jackie Newhouse.

– Dokładnie tak samo, jak twój słynny przodek kłusował przepiórki i cietrzewie – rzekł Crawcrustle.

– W pamiętnikach Casanovy nie ma nic na temat kłusowania przepiórek – rzekł Jackie Newhouse.

– Twój przodek był człowiekiem bardzo zajętym – rzekł Zebediah T Crawcrustle. – Trudno oczekiwać, by zapisywał wszystko. Ale w swoim czasie często kłusował i upolował niejedną przepiórkę.

– Suszone ziarno i jagody nasączone whisky – wtrącił Augustus Dwa Pióra McCoy. – Tak właśnie robili to nasi ludzie.

– Dokładnie tak jak Casanova – dodał Crawcrustle. – Choć on używał jęczmienia zmieszanego z rodzynkami, a rodzynki moczył w koniaku. Sam mnie tego nauczył.

Jackie Newhouse puścił tę uwagę mimo uszu. Łatwo było puszczać mimo uszu większość słów Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytał:

– A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Mieście Słońca?

– Ależ tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Słońca, tuż przed starym rowem melioracyjnym, będącym niegdyś kanałem nawadniającym. A jeśli znajdziesz się przed kramem z dywanami należącym do jednookiego Khajama, to znaczy, że zaszedłeś za daleko – rzekł Crawcrustle. – Lecz z wyrazu irytacji widocznego na waszych twarzach pojmuję, że oczekiwaliście mniej barwnego i dokładnego opisu. Doskonale. Kafejka jest w Mieście Słońca, a Miasto Słońca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal zawsze.

– A któż opłaci ekspedycję do Miasta Słońca? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. – I kto wyruszy w rzeczoną ekspedycję? Pytam, choć znam już odpowiedź i wcale mi się ona nie podoba.

– Ależ ty za nią zapłacisz, Augustusie, a pojedziemy wszyscy – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Możesz to odliczyć od członkowskich składek Epikurejczyków. A ja zabiorę kuchenny fartuch i utensylia.

Augustus wiedział doskonale, że Crawcrustle od stanowczo zbyt dawna nie płacił swych składek członkowskich. Lecz Klub Epikurejczyków i tak je pokrywał. Crawcrustle był członkiem klubu w czasach ojca Augustusa.

– A kiedy wyruszymy? – spytał tylko.

Crawcrustle zmierzył go spojrzeniem szalonych oczu i wyraźnie zawiedziony pokręcił głową.

– Ależ, Augustusie – rzekł – jedziemy do Miasta Słońca, by schwytać ptaka słońca. Kiedy zatem możemy wyruszyć?

– W dzień słońca! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Moi drodzy, wyjeżdżamy w niedzielę!

– Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, młoda damo – mruknął Zebediah T. Crawcrustle. – Istotnie, wyruszymy w niedzielę, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni będziemy polować i chwytać niezwykle rzadkiego ptaka słońca z Miasta Słońca, aż w końcu załatwimy sprawę w tradycyjny sposób.

Profesor Mandalay zamrugał; było to drobne, szare mrugnięcie.

– Ale – zaprotestował – w poniedziałki mam przecież zajęcia. W poniedziałki uczę mitologii, we wtorki stepowania, a w środy obróbki drewna.

– Każ asystentowi zająć się studentami, Mandalay, o Mandalay. W poniedziałek będziesz polował na ptaka słońca – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Ilu profesorów może to o sobie powiedzieć?

***

Potem wszyscy kolejno składali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutować czekającą ich wyprawę i oznajmić, że dręczy ich niepokój.

Zebediah T. Crawcrustle nie miał stałej siedziby. Istniały jednak miejsca, gdzie można go było znaleźć, jeśli tylko człowiekowi naprawdę na tym zależało. Wczesnym rankiem sypiał na dworcu autobusowym – ławki były tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu się nie naprzykrzała; w upalne popołudnia przesiadywał w parku obok pomników dawno zapomnianych generałów, wśród pijaczków, ochlapusów i moczymord, smakując ich towarzystwo i zawartość butelek, a także przedstawiając swe opinie, jak przystało na Epikurejczyka, zawsze szanowane i przemyślane, choć nie zawsze mile widziane. Augustus Dwa Pióra McCoy odszukał Crawcrustle'a w parku. Zabrał ze sobą swą córkę Hollyberry Bez Piór McCoy. Była mała, lecz bystra i ostra jak rekini ząb.

– Wiesz – zaczął Augustus. – Jest w tym coś bardzo znajomego.

– W czym? – zdziwił się Zebediah.

– W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku słońca. Miałem wrażenie, jakbym już kiedyś o tym słyszał.

Crawcrustle jedynie przytaknął. Pochrupywał coś z brązowej papierowej torebki.

– Wyszukałem oprawione roczniki Klubu Epikurejczyków i sprawdziłem. Istotnie, w indeksie sprzed czterdziestu lat znalazłem coś, co uznałem za wzmiankę o ptaku słońca. Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem.