Выбрать главу

– A czemuż to? – spytał Zebediah T. Crawcrustle, przełykając głośno.

Augustus Dwa Pióra McCoy westchnął.

– Znalazłem odpowiednią stronicę w rocznikach, była jednak spalona, a potem wśród administracji Klubu Epikurejczyków wybuchło spore zamieszanie.

– Je pan świetliki z papierowej torby – wtrąciła Hollyberry Bez Piór McCoy. – Widziałam.

– Istotnie, młoda damo – przyznał Zebediah T. Crawcrustle.

– Pamiętasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? – spytał Augustus.

– Istotnie – rzekł Crawcrustle. – I pamiętam też ciebie. Byłeś wtedy w wieku obecnej tu młodej Hollyberry. Ale też wciąż wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem się kończy. To jak wschód i zachód słońca.

Jackie Newhouse i profesor Mandalay znaleźli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za torami. Piekł coś w blaszanej puszce nad ogniskiem z węgla drzewnego.

– Co pieczesz, Crawcrustle? – zainteresował się Newhouse.

– Więcej węgla drzewnego – wyjaśnił Crawcrustle. – Oczyszcza krew, odświeża ducha.

Na dnie puszki leżały drobne odłamki drewna orzecha i lipy, dymiące i poczerniałe.

– Naprawdę zamierzasz zjeść ten węgiel drzewny? – wtrącił profesor Mandalay.

W odpowiedzi Crawcrustle oblizał palce i wziął z puszki bryłkę węgla, która zasyczała i zaskwierczała mu w dłoni.

– Świetna sztuczka – przyznał profesor Mandalay. – Jak się zdaje, tak właśnie czynią połykacze ognia.

Crawcrustle wsunął do ust węgiel drzewny i zmiażdżył go między starymi, krzywymi zębami.

– Istotnie – rzekł. – Istotnie.

Jackie Newhouse odchrząknął.

– Po prawdzie – zaczął – profesor Mandalay i ja mamy poważne obawy co do czekającej nas podróży.

Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przeżuwał swój węgiel drzewny.

– Nie dość gorący – rzekł. Wyciągnął z ogniska patyk i odgryzł rozżarzony pomarańczowy koniuszek. – Tak lepiej – dodał.

– To wszystko złudzenie – uciął Jackie Newhouse.

– Z całą pewnością nie – odparł wyniośle Zebediah. – To kolczasty wiąz.

– Mam niezwykle poważne obawy co do tego wszystkiego – ciągnął Jackie Newhouse. – Odziedziczyłem po przodkach doskonały zmysł samozachowawczy. Dzięki niemu często pozostawaliśmy dygoczący na dachach bądź ukrywaliśmy się w rzekach – o jeden krok od funkcjonariuszy prawa bądź dżentelmenów z bronią i uzasadnionymi pretensjami. I ten właśnie instynkt samozachowawczy podpowiada mi, bym nie jechał z wami do Miasta Słońca.

– Jestem naukowcem – oznajmił profesor Mandalay – toteż nie mam żadnych wyczulonych zmysłów, które mógłby pojąć ktoś, kto nie musiał nigdy oceniać referatów, nie przeczytawszy ani słowa. Mimo to jednak cała ta sprawa wydaje mi się wybitnie podejrzana. Jeśli ptak słońca jest aż tak smakowity, czemu wcześniej o nim nie słyszałem?

– Słyszałeś, Mandy, stary marudo, słyszałeś – odparł Zebediah T. Crawcrustle.

– Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy w Oklahomie po Timbuktu – podjął profesor Mandalay. – A jednak nigdzie, w żadnej książce nie znalazłem wzmianki o Mieście Słońca w Kairze.

– Wzmianki? Uczyłeś przecież o nim. – Crawcrustle polał kolejną bryłkę dymiącego węgla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunął do ust i schrupał.

– Nie wierzę, że naprawdę to jesz – oświadczył Jackie Newhouse. – Ale samo oglądanie tej sztuczki wystarczy, by wzbudzić mój niesmak. Chyba już czas, abym się oddalił.

I odszedł. Być może profesor Mandalay odszedł wraz z nim. Był taki szary i widmowy, że nigdy nie dało się do końca stwierdzić, czy gdzieś jest, czy nie.

Virginia Boote potknęła się o Zebediaha T. Crawcrustle`a nad ranem, we własnych drzwiach. Wracała z restauracji, którą musiała ocenić. Wysiadła z taksówki, potknęła się o Crawcrustle'a i upadła jak długa. Wylądowała obok niego.

– Juhu! – wykrzyknęła. – Niezły lot, prawda? – W rzeczy samej, Virginio – przyznał Zebediah T. Crawcrustle. – Nie masz przypadkiem przy sobie pudełka zapałek?

– Mam gdzieś zapałki. – Zaczęła grzebać w torbie, bardzo dużej i bardzo brązowej. – O, proszę.

Zebediah trzymał w dłoni butelkę fioletowego denaturatu. Nalał go sobie do plastikowego kubka.

– Denaturat? – zdziwiła się Virginia Boote. – Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz pić denaturat, Zebby.

– Bo nie pijam – odparł Crawcrustle. – To paskudztwo, gniją od niego wnętrzności i psują się kubki smakowe. Ale o tej porze nie mogłem znaleźć żadnego innego płynu na rozpałkę.

Zapalił zapałkę i opuścił ją tuż nad powierzchnię alkoholu, który zaczął płonąć migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadł zapałkę, potem przepłukał usta płonącym płynem i wydmuchnął na ulicę potężny płomień, paląc przy okazji przyniesioną wiatrem gazetę.

– Crusty – upomniała go Virginia Boote – uważaj. W ten sposób łatwo się zabić.

Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby.

– Nie piję go – wyjaśnił. – Po prostu przepłukuję usta i wypluwam.

– Igrasz z ogniem – ostrzegła go.

– Dzięki temu wiem, że żyję.

– Och, Zeb – mruknęła Virginia. – Jestem taka podekscytowana, tak bardzo podekscytowana. Jak myślisz, jak smakuje ptak słońca?

– Jest ostrzejszy niż przepiórka i bardziej soczysty od indyka, tłustszy od strusia i bardziej kruchy od kaczki – odparł Zebediah T. Crawcrustle. – Gdy raz go skosztujesz, nigdy już nie zapomnisz.

– Jedziemy do Egiptu – mruknęła. – Nigdy nie byłam w Egipcie. – Po chwili dodała: – Masz gdzie zanocować?

Zakasłał i ów cichy dźwięk odbił się grzechotliwym echem w jego starej piersi.

– Robię się za stary, by sypiać w bramach i rynsztokach – odparł. – Ale wciąż mam swoją dumę.

– No cóż. – Zerknęła na niego. – Mógłbyś przespać się u mnie na kanapie.

– Nie pomyśl sobie, że nie jestem wdzięczny za propozycję – powiedział. – Ale na dworcu autobusowym mam ławkę z moim nazwiskiem.

To rzekłszy, odepchnął się od ściany i podreptał majestatycznie w głąb ulicy.

Na dworcu autobusowym istotnie stała ławka z jego nazwiskiem. Ufundował ją w czasach, gdy był bogaty, i z tyłu oparcia wciąż tkwiła niewielka mosiężna tabliczka, upamiętniająca nazwisko darczyńcy. Zebediah T. Crawcrustle nie zawsze był biedny. Czasami bywał bogaty, ale z trudem przychodziło mu utrzymanie majątku. A gdy go zdobywał, odkrywał, że świat nie patrzy zbyt przychylnie na bogaczy stołujących się w jadłodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadających się z pijaczkami w parkach. Przepuszczał zatem pieniądze jak najszybciej umiał. Zawsze jednak tu i tam pozostawały resztki, o których zapomniał. Czasami zapominał też, że nie lubi być bogaty, znów wyruszał na poszukiwanie fortuny i ją znajdował.

Od tygodnia się nie golił i włoski siedmiodniowej brody zaczynały odcinać się od skóry śnieżną bielą.

***

Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedzielę. Było ich pięcioro. Hollyberry Bez Piór McCoy pomachała im na pożegnanie na lotnisku. Było to bardzo małe lotnisko, na którym wciąż pozwalano odprowadzającym machać na do widzenia.

– Do widzenia, ojcze! – zawołała Hollyberry Bez Piór McCoy

Augustus Dwa Pióra McCoy także jej pomachał, maszerując asfaltowym pasem do niewielkiego samolotu śmigłowego, którym mieli pokonać pierwszy etap podróży.

– Wydaje mi się – rzekł – że jak przez mgłę pamiętam podobny dzień bardzo dawno temu. W tym wspomnieniu byłem małym chłopcem i machałem na do widzenia. Zdaje się, że wtedy po raz ostatni widziałem mojego ojca, i ponownie ogarnia mnie nagłe przeczucie nadciągającej katastrofy. – Po raz ostatni pomachał do małego dziecka po drugiej stronie lotniska. Dziewczynka odpowiedziała podobnym gestem.