Выбрать главу

Kości ptaka słońca płonęły na grillu pomarańczowym ogniem, który stopniowo stawał się biały. Nad podwórzem z tyłu kafejki Mustafy Stroheima zawisła gęsta, rozpalona mgiełka. Wszystko w niej drżało, jakby ludzie zebrani wokół stołu spoglądali na świat przez warstewkę wody albo snu.

– Jest taki pyszny – zachwycała się Virginia Boote, nie przerywając jedzenia. – To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam. Smakuje jak moja młodość, jak wieczność. – Oblizała palce i sięgnęła po ostatni plaster mięsa leżący na talerzu. – Ptak słońca z Miasta Słońca – rzekła. – Ma jakąś inną nazwę?

– To feniks z Heliopolis – wyjaśnił Zebediah T. Crawcrustle. – Ptak, który umiera w ogniu i popiołach i odradza się w każdym pokoleniu. To ptak Bennu, który przeleciał nad wodami, gdy na świecie panowała ciemność. Kiedy nadchodzi jego czas, płonie na stosie z rzadkich drew, korzeni i ziół, i odradza się w popiołach, raz po raz, bez końca.

– Ogień! – wykrzyknął profesor Mandalay. – Czuję się jakby płonęły mi wnętrzności. – Pociągnął łyk wody, ale to mu nie pomogło.

– Moje palce – powiedziała Virginia Boote. – Spójrzcie na moje palce. – Uniosła je. Jaśniały od wewnątrz, jakby żarzył się w nich ukryty ogień.

Powietrze było już tak gorące, że można by ugotować w nim jajko.

Usłyszeli trzask, coś błysnęło. Dwa żółte pióra we włosach Augustusa Dwa Pióra McCoya eksplodowały niczym fajerwerki.

– Crawcrustle – zagadnął stojący w płomieniach Jackie Newhouse. – Odpowiedz mi szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa?

– Coś ponad dziesięć tysięcy lat – odparł Zebediah. – Plus minus parę tysięcy. Kiedy już raz opanujesz tę sztukę, nie jest to takie trudne. Problem tkwi w jej opanowaniu. Ale to najlepszy feniks, jakiego kiedykolwiek upiekłem. Czy może tym razem najlepiej upiekłem tego feniksa.

– Lata! – wykrzyknęła Virginia Boote. – Twoje lata się wypalają.

– Rzeczywiście – przyznał Zebediah. – Tyle że zanim się go zje, trzeba się przyzwyczaić do gorąca. W przeciwnym razie człowiek po prostu się wypala.

– Czemu tego nie pamiętałem? – spytał Augustus Dwa Pióra McCoy poprzez otaczający go pierścień jasnych płomieni. – Czemu nie pamiętałem, że tak właśnie odszedł mój ojciec, a przed nim jego ojciec? Że każdy z nich wyruszył do Heliopolis, aby zjeść feniksa? I czemu pamiętam to dopiero teraz?

– Ponieważ ogień wypala twoje lata – wyjaśnił profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na której pisał, zajęła się ogniem, zatrzasnął księgę w skórzanej oprawie. Jej brzegi zwęgliły się, lecz reszta pozostała nietknięta. – Gdy wypalają się lata, wspomnienia owych lat powracają.

Teraz, widoczny poprzez fale rozpalonego, drżącego powietrza, wydawał się bardziej materialny niż kiedykolwiek wcześniej i uśmiechał się. Nikt z nich nie widział dotąd uśmiechu profesora Mandalaya.

– Czy spalimy się bez śladu? – spytała oślepiająco jasna Virginia. – Czy też ogień cofnie nas do dzieciństwa, a potem zamieni w duchy i anioły, które znów będą mogły żyć? To bez znaczenia. Och, Crusty, cóż za zabawa!

– Może – rzekł Jackie Newhouse zza zasłony ognia – w sosie zabrakło jeszcze odrobiny octu. Myślę, że podobnemu mięsu przydałaby się ostrzejsza oprawa. – A potem zniknął, pozostawiając po sobie jedynie powidok.

– Chacun a son gout – odparł Zebediah T. Crawcrustle, co po francusku oznacza „każdemu wedle gustu". Oblizał palce i pokręcił głową. – Najlepszy jak dotąd – oznajmił z ogromnym zadowoleniem.

– Żegnaj, Crusty. – Virginia wyciągnęła białą jak płomień rękę i uścisnęła mocno jego ciemną dłoń. Trwało to chwilę, może nawet dwie.

A potem na podwórku z tyłu kahwy (albo kawiarni) Mustafy Stroheima w Heliopolis (które niegdyś było Miastem Słońca, a teraz jest przedmieściem Kairu) nie pozostało nic prócz białego popiołu, który uniósł się w powiewie wiatru i osiadł z powrotem niczym cukier puder albo śnieg. Nie było tam też nikogo prócz młodego mężczyzny o ciemnych, bardzo ciemnych włosach i równych zębach barwy kości słoniowej, ubranego w fartuch z napisem „ucałuj kucharza".

Pośród popiołów na górze ceglanej konstrukcji coś się poruszyło. Maleńki, złocisto-purpurowy ptak uniósł głowę, jakby po raz pierwszy w życiu budził się ze snu. Pisnął przenikliwie i spojrzał wprost w słońce, jak dziecko w twarz rodzica. Rozłożył szeroko skrzydła, jakby chciał je wysuszyć, i wreszcie, gdy był już gotów, wzleciał w stronę słonecznej tarczy. I nie widział go nikt prócz młodzieńca na podwórzu.

U stóp młodego mężczyzny pod popiołem, niegdyś będącym starym stołem z drewna, leżały dwa długie, złociste pióra. Podniósł je, otrzepał z białego pyłu i bardzo ostrożnie wsunął pod marynarkę. Potem zdjął fartuch i poszedł swoją drogą.

***

Hollyberry Dwa Pióra McCoy jest już dorosłą kobietą i sama ma dzieci. W jej czarnych włosach upiętych w węzeł pod dwoma złotymi piórami połyskują srebrne nitki. Od razu widać, że kiedyś pióra musiały być naprawdę niezwykłe, ale było to bardzo dawno temu. Jest prezeską Klubu Epikurejczyków – bogatej, hałaśliwej gromadki – które to stanowisko odziedziczyła wiele, wiele lat temu po ojcu.

Słyszałem, że Epikurejczycy znów zaczynają narzekać. Twierdzą, że jedli już wszystko.

Dla HMGspóźniony prezent urodzinowy

Nagrobek dla wiedźmy

Wszyscy wiedzieli, że na skraju cmentarza leży pochowana wiedźma. Odkąd Nik pamiętał, pani Owens kazała mu trzymać się jak najdalej od tego zakątka.

– Dlaczego? – spytał.

– To niezdrowe dla żywych – odparła pani Owens. – Panuje tam straszna wilgoć, to praktycznie bagno. Zaziębisz się na śmierć.

Pan Owens okazał się mniej wymowny i bardziej tajemniczy.

– To niedobre miejsce – rzekł jedynie.

Właściwy cmentarz kończył się u stóp wzgórza, pod starą jabłonią, ogrodzeniem z rdzawobrązowych, żelaznych prętów zwieńczonych niewielkimi, rdzewiejącymi grotami. Dalej rozciągał się kawał nieużytków, porośniętych gąszczem pokrzyw, chwastów i jeżyn, zasypanych jesiennymi śmieciami. Nik, będący w zasadzie grzecznym i posłusznym chłopcem, nie przecisnął się między prętami, zszedł tam jednak i wyjrzał na drugą stronę. Wiedział, że nie mówią mu wszystkiego i ten fakt nieco go drażnił.

Potem wspiął się z powrotem na wzgórze, do opuszczonego kościoła pośrodku cmentarza i zaczekał do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemniało, przybierając odcień mocnego fioletu, na wieży rozległ się dźwięk przypominający trzepot ciężkiego aksamitu. To Silas opuścił swoje miejsce spoczynku na szczycie dzwonnicy i ruszył po ścianie głową w dół.

– Co jest w najdalszym kącie cmentarza? – spytał Nik. – Za Harrisonem Westwoodem, Piekarzem z Naszej Parafii i jego żonami, Marion i Joan?

– A czemu pytasz? – odparował jego opiekun, strzepując palcami barwy kości pył z czarnego surduta.

Nik wzruszył ramionami.

– Tak się tylko zastanawiałem.

– To niepoświęcona ziemia – oznajmił Silas. – Wiesz, co to znaczy?

– Niespecjalnie – przyznał Nik.

Silas przeszedł przez ścieżkę, nie poruszając ani jednego liścia, i usiadł na kamiennej ławie obok chłopca.

– Są tacy – oświadczył swym jedwabistym głosem – którzy wierzą, że cała ziemia jest uświęcona, że była święta, nim się na niej zjawiliśmy, i taka pozostanie.

Lecz tu, w waszej krainie, ludzie błogosławią kościoły i ziemię przeznaczoną na pogrzeby, by ją poświęcić. Obok jednak pozostawiają niepoświęconą ziemię, zwaną polem garncarza, w której grzebią zbrodniarzy, samobójców i ludzi innej wiary.