Выбрать главу

– Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia są źli?

Silas uniósł idealną brew.

– Mm? Nie, ależ nie. Pomyślmy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłem tamto miejsce, nie przypominam sobie jednak nikogo szczególnie złego. Zrozum, w dawnych czasach wieszano ludzi nawet za kradzież szylinga. I zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że ich życie stało się tak nieznośne, że najlepiej przyśpieszyć przejście na inny poziom istnienia.

– To znaczy, zabijają się? – domyślił się Nik. Miał jakieś osiem lat, zachłannie chłonął wiedzę, często zadawał pytania i nie był głupi.

– Owszem.

– I to się sprawdza, po śmierci są szczęśliwsi?

Silas uśmiechnął się tak nagle i szeroko, że odsłonił kły.

– Czasami. Zazwyczaj nie. Zupełnie jak ludzie, którzy wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa. Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

– Mniej więcej – mruknął Nik.

Silas wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy.

– A wiedźma? – spytał chłopiec.

– Tak. Właśnie. Samobójcy, przestępcy i wiedźmy. Ci, którzy zmarli bez ostatniego namaszczenia. – Wstał, nocny cień w mroku. – My tu gadamy – rzekł – a ja nie zjadłem jeszcze nawet śniadania. Tymczasem ty spóźnisz się na lekcje.

W półmroku cmentarza coś zamigotało w ciszy, coś czarnego, trzepoczącego, a potem Silas zniknął.

Nim Nik dotarł do mauzoleum pana Pennywortha, księżyc zaczął już wschodzić i Thomas Pennyworth {spoczywa tu w pokoju pewien ciała zmartwychwstania) czekał już na niego w nie najlepszym nastroju.

– Spóźniłeś się – oznajmił z wyrzutem.

– Przepraszam, panie Pennyworth.

Pennyworth zacmokał. W poprzednim tygodniu uczył Nika o żywiołach i humorach, tyle że Nik zapominał, które są które. Oczekiwał sprawdzianu, zamiast tego jednak pan Pennyworth rzekł:

– Myślę, że przyszła pora, by poświęcić kilka dni kwestiom praktycznym. Ostatecznie czas płynie.

– Naprawdę? – spytał Nik.

– Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie?

Nik miał nadzieję, że to pytanie nie padnie.

– W porządku – odparł. – To znaczy. No wie pan.

– Nie, paniczu Owens, nie wiem. Może zatem zechcesz je zademonstrować?

Nik jęknął w duchu, odetchnął głęboko i uczciwie dołożył wszelkich starań, zaciskając powieki i próbując zniknąć.

Pan Pennyworth nie był zachwycony.

– Phi, to nie to, zupełnie nie to. Masz się wśliznąć i zniknąć, chłopcze, tak jak to czynią umarli. Wśliźnij się między cienie, zniknij ze świadomości. Spróbuj jeszcze raz.

Nik spróbował.

– Jesteś równie widoczny jak nos na twojej twarzy – oznajmił pan Pennyworth – a twój nos należy do wyjątkowo widocznych nosów, podobnie jak reszta oblicza, młodzieńcze, i ty cały. Na miłość wszystkiego co święte, opróżnij umysł, już! Jesteś pustą uliczką. Jesteś pustymi drzwiami. Jesteś niczym. Oczy cię nie ujrzą. Umysły nie ogarną. Tam, gdzie stoisz, nie ma niczego i nikogo.

Nik spróbował jeszcze raz. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, że znika, zlewa się z poplamioną kamienną ścianą mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym więcej. Kichnął.

– Straszne. – Pan Pennyworth westchnął. – Absolutnie straszne. Muszę pomówić o tym z twoim opiekunem. – Pokręcił głową. – No dobrze. Humory. Wymień je.

– Uhm. Sangwiniczny. Choleryczny. Flegmatyczny. I ten czwarty. Chyba… melancholiczny.

I tak dalej, i dalej, aż w końcu nadeszła pora na Gramatykę i Kompozycję z panną Letycją Borrows, Starą Panną z Naszej Parafii {Która w Całym swym Życiu nie Skrzywdziła Żadnego Człeka. Przechodniu, czyż Możesz Powiedzieć o Sobie to Samo?). Nik lubił pannę Borrows i jej przytulną kryptę, a także fakt, że bardzo łatwo dawała się namówić do zmiany tematu.

– Mówią, że w tutejszej niepoświęcanej ziemi leży wiedźma – rzekł.

– Tak, mój drogi, ale nie chcesz tam chodzić.

– Czemu nie?

Panna Borrows posłała mu szczery uśmiech umarłych.

– Nie zadajemy się z takimi jak oni.

– Ale to przecież nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pójść, gdybym zechciał?

– To – oświadczyła panna Borrows – nie byłoby rozsądne.

Nik, choć posłuszny, był także ciekawski, toteż po zakończeniu lekcji tej nocy odnalazł bezgłowego anioła na grobie Harrisona Westwooda, piekarza i jego rodziny. Nie zszedł jednak do stóp wzgórza za ogrodzenie. Zamiast tego skręcił, kierując się do miejsca, gdzie po pikniku odbytym trzydzieści lat temu pozostała pamiątka w postaci wielkiej, rozłożystej jabłoni.

Nik nie był całkiem odporny na naukę. Parę lat temu zerwał z tego drzewa mnóstwo niedojrzałych, kwaśnych, białych jabłek, zjadł je i kilka następnych dni żałował, dręczony bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczała go czego nie wolno mu jeść. Teraz czekał aż jabłka dojrzeją i nigdy nie zjadał więcej niż dwóch, trzech na noc. Tydzień wcześniej zerwał ostatnie, ale lubił siedzieć na jabłoni i rozmyślać.

Wspiął się po pniu na swe ulubione miejsce w rozwidleniu dwóch konarów i spojrzał w dół na skąpane w blasku księżyca pole garncarza, porośnięte chaszczami i nieskoszoną trawą. Zastanawiał się, czy wiedźma to starucha o żelaznych zębach, podróżująca w chacie na kurzych nóżkach, czy też chuda czarownica z wielkim nosem, latająca na miotle.

Nagle poczuł głód. Pożałował, że zdążył już pochłonąć wszystkie jabłka. Szkoda, że nie zostawił chociaż jednego… Zerknął w górę i wydało mu się, że coś widzi. Spojrzał raz, potem drugi, by się upewnić. Jabłko, czerwone i dojrzałe.

Nik szczycił się swą umiejętnością wspinaczki po drzewach. Zaczął się podciągać na kolejnych gałęziach, wyobrażając sobie, że jest Silasem spływającym gładko z pionowej, ceglanej ściany. Jabłko, tak czerwone, że niemal czarne w promieniach księżyca, wisiało tuż poza jego zasięgiem. Nik przesuwał się powoli po gałęzi, aż w końcu znalazł się tuż pod nim. Potem wyprostował się i koniuszkami palców musnął idealny owoc.

Nie było mu dane go skosztować.

Nagle rozległ się trzask, donośny niczym strzał z dubeltówki, i gałąź pod jego stopami pękła.

Obudził go błysk bólu, ostry jak lód barwy powolnej błyskawicy. Leżał w chaszczach w ciemności letniej nocy.

Ziemia pod nim wydawała się dość miękka i osobliwie ciepła. Nik przyłożył do niej dłoń i poczuł coś przypominającego futro. Wylądował na stercie siana, na którą ogrodnik z cmentarza wysypywał resztki z kosiarki. Miękka trawa złagodziła upadek. Mimo to jednak czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił.

Jęknął.

– Cichaj, cichaj, chłopcze – przemówił ktoś za jego plecami. – Skąd się tu wziąłeś? Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery?

– Siedziałem na jabłoni – wyjaśnił Nik.

– Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar drzewa. – Zimne palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. – Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie koniec świata.

– Cieszę się – jęknął Nik. – Ale i tak boli.

Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie wyglądała ani przyjaźnie, ani wrogo. Sprawiała wrażenie czujnej, ostrożnej. Twarz miała bystrą i zdecydowanie nie piękną.