Выбрать главу

Swij leżał zwinięty pod ścianą komnaty grobowej. Wyglądał tak, jak Nik go zapamiętał: długie macki utkane z dymu, nienawiść i głód. Tym razem jednak Nik się go nie bał.

– LĘKAJ SIĘ MNIE – wyszeptał Swij – STRZEGĘ BOWIEM RZECZY CENNYCH I NIGDY NIEUTRACONYCH.

– Nie boję się ciebie – oznajmił Nik. – Pamiętasz? I muszę coś stąd zabrać.

– NIC STĄD NIE ODCHODZI – padła odpowiedź istoty zwiniętej w mroku. – NÓŻ, BROSZA, KIELICH. STRZEGĘ ICH W CIEMNOŚCI. CZEKAM.

Pośrodku pomieszczenia wznosiła się płaska skalna płyta. Leżały na niej. Kamienny nóż, brosza i kielich.

– Wybacz, że pytam – rzekł Nik – ale czy to twój grób?

– MISTRZ POSŁAŁ NAS NA TĘ RÓWNINĘ, BYŚMY STRZEGLI. POGRZEBAŁ NASZE CZASZKI POD TYM KAMIENIEM. POZOSTAWIŁ NAS TU Z WIEDZĄ CO MAMY ROBIĆ. STRZEŻEMY SKARBÓW DO CZASU POWROTU MISTRZA.

– Przypuszczam, że o was zapomniał – rzekł rozsądnie Nik. – Z pewnością sam już od wieków nie żyje.

– JESTEŚMY SWIJ. STRZEŻEMY.

Nik zastanawiał się, jak dawno temu najgłębszy grobowiec we wnętrzu wzgórza mógł leżeć na równinie. Wiedział, że musiało minąć bardzo dużo czasu. Czuł, jak Swij tka wokół niego fale strachu, oplatające go niczym macki mięsożernej rośliny. Ogarniał go chłód, miał spowolnione ruchy, jakby nieznana, arktyczna żmija ukąsiła go w samo serce i zaczęła wpompowywać do ciała lodowaty jad.

Postąpił krok naprzód, tak że stanął obok skalnej płyty, wyciągnął rękę i zacisnął palce wokół zimnej broszy.

– HISZSZ – wyszeptał Swij. – STRZEŻEMY TEGO DLA MISTRZA.

– On nie miałby nic przeciw temu.

Nik zaczął się cofać, zmierzając w stronę kamiennych stopni i omijając starannie leżące na ziemi wyschnięte szczątki ludzi i zwierząt.

Swij wił się gniewnie wokół niewielkiej komory, niczym upiorny dym. W końcu zwolnił.

– SKARB WRÓCI – rzekł swym osobliwym, potrójnym głosem. – ZAWSZE WRACA.

Nik, jak mógł najszybciej, pobiegł po kamiennych schodach wewnątrz wzgórza. W pewnym momencie wydało mu się, że coś go ściga, ale gdy dotarł na szczyt, wpadł do krypty Frobisherów i odetchnął chłodnym powietrzem przedświtu, wokół nic się nie poruszało.

Usiadł na ziemi, ściskając w dłoni broszę. Z początku zdawało mu się, że jest zupełnie czarna, potem jednak wzeszło słońce i przekonał się, że kamień osadzony pośrodku czarnego metalu migocze czerwienią. Wielkością dorównywał jajku rudzika i Nik wpatrywał się w niego, zastanawiając się, czy coś porusza się w jego sercu. Posłał swój wzrok i duszę w sam środek szkarłatnego świata. Gdyby był mniejszy, z pewnością zapragnąłby wsunąć go do ust.

Kamień przytrzymywało w miejscu czarne metalowe zapięcie, coś podobnego do szponów, wokół których pełzało coś innego. To coś innego przypominało węża, miało jednak zbyt wiele głów. Nik zastanawiał się, czy tak właśnie w blasku dnia wygląda Swij.

Zbiegł ze zbocza, wykorzystując wszelkie znane skróty – przez splątany bluszcz porastający rodzinną kryptę Bartlebych (ze środka dobiegały głosy Bartlebych, gderających i szykujących się do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza.

– Liza! Liza! – zawołał, rozglądając się wokół.

– Dobrego dnia, młody niezgrabiaszu – odparł jej głos.

Nik nie widział Lizy, lecz pod rozłożystym głogiem ujrzał dodatkowy cień – cień, który zgęstniał i stał się czymś przejrzystym i opalizującym w świetle poranka.

Czymś podobnym do dziewczyny. Czymś o szarych oczach.

– Powinnam już smacznie spać – oznajmiła. – Cóż to za pilna sprawa?

– Twój nagrobek – rzekł. – Chciałbym wiedzieć, co powinno na nim być.

– Moje imię. Musi być na nim moje imię, duże E, Elizabeth, jak u starej królowej, która zmarła, gdy przyszłam na świat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego więcej nie potrzebuję, bo nigdy nie nauczyłam się czytać.

– A daty? – dopytywał się Nik.

– Wilhelm Zły Cięzca, tysiąc sześćdziesiąt sześć – zaśpiewała szeptem porannego wiatru wśród gałęzi głogu. – Duże E, jeśli łaska, i duże H.

– Miałaś jakąś pracę? To znaczy kiedy nie byłaś czarownicą.

– Robiłam pranie – odparła nieżywa dziewczyna, a potem promienie porannego słońca zalały pole i Nik został sam.

Była dziewiąta rano, pora, o której cały świat śpi. Nik jednak nie zamierzał się kłaść, miał przecież do wypełnienia misję. Skończył już osiem lat i świat poza cmentarzem wcale go nie przerażał.

Ubranie, będzie potrzebował ubrania. Wiedział, że jego zwykły, codzienny strój, szary całun, to za mało. Na cmentarz nadawał się świetnie, bo doskonale zlewał się z kamiennymi nagrobkami i cieniami. Skoro jednak Nik zamierza odważyć się wkroczyć do świata poza murami cmentarza, będzie musiał do niego pasować.

W krypcie pod zrujnowanym kościołem leżało sporo ubrań, lecz nie chciał tam schodzić, nawet za dnia. Był gotów tłumaczyć się panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie Silasowi – na samą myśl o owych ciemnych oczach pełnych gniewu, albo co gorsza smutku i zawodu, ogarnął go wstyd.

Na samym końcu cmentarza przycupnęła chatka ogrodnika – mały, zielony budyneczek pachnący olejem silnikowym, skrywający w środku starą, rdzewiejącą kosiarkę, a także cały zestaw staroświeckich narzędzi. Chatka była pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedł na emeryturę, jeszcze przed urodzeniem Nika. Obecnie obowiązek utrzymania porządku na cmentarzu wzięła na siebie rada (przysyłająca od maja do września raz w miesiącu kogoś, by skosił trawę) i miejscowi ochotnicy.

Wielka kłódka na drzwiach strzegła zawartości chaty, lecz Nik już dawno odkrył poluzowaną deskę z tyłu. Czasami, gdy wolał być sam, zakradał się do chatki ogrodnika, siadał tam i rozmyślał.

Odkąd pamiętał, na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi w chacie wisiała brązowa, robocza kurtka, zapomniana bądź porzucona wiele lat temu wraz z parą pokrytych zielonymi plamami ogrodniczych dżinsów. Dżinsy były o wiele za duże na Nika, podwinął jednak nogawki, odsłaniając bose stopy. Zrobił sobie pasek z brązowego ogrodniczego szpagatu, obwiązując się mocno w talii.

W kącie stały też buty. Zmierzył je, okazały się jednak tak ciężkie od zaschniętego błota i cementu, że ledwie zdołał nimi poruszyć, a kiedy postąpił krok, buty pozostały na podłodze chaty. Przecisnął kurtkę przez szparę między deskami, wyśliznął się na zewnątrz i włożył ją. Uznał, że po podwinięciu rękawów wygląda całkiem nieźle. Miała wielkie kieszenie. Wsadził do nich ręce, czując się jak prawdziwy elegant.

Nik pomaszerował do głównej bramy cmentarza i wyjrzał przez pręty. Ulicą z łoskotem przejechał autobus. Były tam też samochody, hałasy i sklepy. Za jego plecami rozciągał się chłodny, zielony cień, porośnięty drzewami i bluszczem: dom.

Z walącym sercem Nik wyszedł na świat.

***

Abanazer Bolger widywał w swoim życiu najróżniejsze typy ludzi. Gdybyście kierowali sklepem takim jak sklep Abanazera, też byście ich widywali. Ów sklep, mieszczący się w labiryncie uliczek Starego Miasta – trochę antykwariat, trochę rupieciarnia i trochę lombard (nawet sam Abanazer nie był pewien, które „trochę" przeważa) – ściągał najdziwniejszych ludzi. Część z nich chciała kupować, inna sprzedawać.