Выбрать главу

Abanazer Bolger siedział za ladą, kupując i sprzedając; lepszych interesów dobijał na zapleczu, gdzie przyjmował przedmioty być może zdobyte w nie całkiem uczciwy sposób i po cichu puszczał je w obieg dalej. Jego interes przypominał górę lodową. Na powierzchni widać było tylko mały, zakurzony sklepik. Reszta tkwiła niżej, i to właśnie mu odpowiadało.

Abanazer Bolger nosił grube okulary. Jego twarz stale wykrzywiał grymas lekkiego niesmaku, jakby właśnie poczuł, że dodane do herbaty mleko skwaśniało, i nie mógł się pozbyć ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu służyła, gdy ktoś próbował coś sprzedać.

– Naprawdę – mówił wówczas skrzywiony – to nie jest nic warte. Dam tyle, ile będę mógł, biorąc pod uwagę wartość sentymentalną.

Mogłeś się nazwać szczęściarzem, jeśli Abanazer Bolger zapłacił ci choćby część tego, co chciałeś dostać.

Ze swej natury interes taki, jak należący do Abanazera Bolgera, przyciągał dziwnych ludzi, lecz chłopiec, który zjawił się owego ranka, był jednym z najdziwniejszych, jakich sam Abanazer pamiętał z całego życia poświęconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu ich drogocennych przedmiotów. Wyglądał na jakieś siedem lat, miał na sobie ubranie dziadka i pachniał jak wnętrze szopy. Był bosy, włosy miał długie i potargane, a do tego niezwykle poważną minę. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach zakurzonej brązowej kurtki, lecz nawet nie widząc ich, Abanazer wiedział, że w prawej dłoni ściska coś bardzo mocno, jakby chciał to chronić.

– Przepraszam? – zagadnął chłopiec.

– Hej ho, synku – odparł czujnie Abanazer Bolger.

Dzieciaki, pomyślał. Albo coś komuś podwędzą, albo próbują sprzedać swoje zabawki. Tak czy inaczej, zwykle odmawiał. Człowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie się obejrzy, a wsiądzie mu na głowę wściekły dorosły, wrzeszczący, że zapłaciłeś małemu Johnniemu albo Matyldzie dziesiątak za ślubną obrączkę. Więcej kłopotów niż to warte. Dzieciaki.

– Potrzebuję czegoś dla przyjaciółki – oznajmił chłopiec – i pomyślałem, że może kupi pan coś ode mnie.

– Nie kupuję niczego od dzieci – oznajmił stanowczo Abanazer Bolger.

Nik wyjął rękę z kieszeni i położył broszę na wytłuszczonej ladzie. Bolger zerknął na nią, spojrzał jeszcze raz. Wyjął z szufladki jubilerską lupę, po czym zdjął okulary, zapalił małą lampkę na ladzie i przez lupę uważnie obejrzał broszę.

– Żmijowy kamień – rzekł do siebie, nie do chłopca.

Potem zdjął lupę, z powrotem założył okulary i zmierzył chłopaka kwaśnym, podejrzliwym spojrzeniem.

– Skąd to masz?

– Chce pan to kupić? – odparł pytaniem Nik.

– Ukradłeś ją, podwędziłeś z muzeum, tak?

– Nie – odrzekł spokojnie Nik. – Zamierza pan ją kupić czy mam iść do kogoś innego?

W tym momencie kiepski nastrój Abanazera Bolgera zmienił się gwałtownie. Nagle sklepikarz stał się serdeczny, do rany przyłóż. Uśmiechnął się szeroko.

– Przepraszam – powiedział. – Po prostu nie co dzień widuje się takie cacka, a przynajmniej nie w takich sklepach jak mój. Nie poza muzeum. Owszem, z całą pewnością chcę ją kupić. Powiem ci coś: może usiądziemy sobie, napijemy się herbaty, przekąsimy coś słodkiego – mam na zapleczu paczkę ciasteczek czekoladowych – i ustalimy, ile to jest warte? Co ty na to?

Nik ucieszył się, że mężczyzna w końcu zaczął zachowywać się przyjaźniej.

– Potrzebuję tyle, by kupić nagrobek – oznajmił – dla mojej przyjaciółki. No, tak naprawdę nie jest moją przyjaciółką, to po prostu znajoma. Widzi pan, chyba mi pomogła, uleczyła nogę.

Nie zwracając uwagi na gadaninę chłopaka, Abanazer Bolger poprowadził go za ladę i otworzył drzwi do magazynu, pozbawionego okien ciasnego pomieszczenia zapchanego po sufit chwiejnymi stosami kartonowych pudeł pełnych najróżniejszych śmieci. Był tam też sejf, stojący w kącie wielki, stary sejf. A także pudło pełne skrzypiec, kolekcja martwych, wypchanych zwierząt, krzesła bez siedzeń, książki i ryciny.

Tuż przy drzwiach stało maleńkie biurko. Abanazer Bolger odsunął jedyne krzesło i usiadł, nie przejmując się Nikiem. Pogrzebał w szufladzie, w której Nik dostrzegł na wpół opróżnioną butelkę whisky, i wyciągnął niemal pustą paczkę ciasteczek czekoladowych. Poczęstował jednym chłopaka. Potem zapalił lampę, raz jeszcze obejrzał broszę, z zachwytem podziwiając czerwone i pomarańczowe wiry w głębi kamienia, a także czarną metalową oprawę. Z trudem powstrzymał dreszcz na widok wyrazu pysków wężowatych stworów.

– Jest stara – rzekł. I bezcenna, dodał w myślach. – Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie wiadomo. – Nikowi zrzedła mina. Abanazer Bolger postarał się dodać mu otuchy spojrzeniem. – Ale zanim ci zapłacę, muszę wiedzieć, czy nie jest kradziona. Zabrałeś ją z toaletki mamy, zwinąłeś z muzeum? Możesz mi powiedzieć. Nie narobię ci kłopotów, po prostu muszę wiedzieć.

Nik pokręcił głową, powoli przeżuwając ciastko.

– No to skąd ją wziąłeś?

Nik milczał.

Abanazer Bolger nie miał ochoty odkładać broszy, lecz popchnął ją po blacie w stronę chłopca.

– Jeśli nie możesz mi powiedzieć, to lepiej ją zabierz. Zaufanie obowiązuje obie strony. Miło się z tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie dobiliśmy targu.

Nik poruszył się niespokojnie.

– Znalazłem ją w starym grobie – powiedział w końcu – ale nie mogę powiedzieć, gdzie.

Nagle umilkł, bo na twarzy Abanazera Bolgera przyjazny uśmiech ustąpił miejsca nieskrywanej chciwości i podnieceniu.

– Jest tam takich więcej?

– Jeśli nie chce pan jej kupić – rzekł Nik – poszukam kogoś innego. Dziękuję za ciastko.

– Spieszy ci się, co? – rzucił Bolger. – Pewnie czekają na ciebie mama z tatą.

Chłopiec pokręcił głową i natychmiast pożałował, że nie przytaknął.

– Nikt nie czeka. Doskonale. – Abanazer Bolger zacisnął palce wokół broszy. – Teraz powiesz mi dokładnie, gdzie ją znalazłeś, jasne?

– Nie pamiętam – bronił się Nik.

– Już na to za późno. Może zastanowisz się trochę, przypomnisz sobie, skąd to wziąłeś. A potem, kiedy już wszystko przemyślisz, porozmawiamy.

Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Przekręcił w zamku duży metalowy klucz. Rozprostował palce, spojrzał na broszę i uśmiechnął się zachłannie.

Dzwonek nad drzwiami brzęknął na znak, że ktoś wszedł do sklepu. Przyłapany na gorącym uczynku Abanazer uniósł wzrok, nikogo jednak nie ujrzał. Drzwi były lekko uchylone, toteż zatrzasnął je, a potem na wszelki wypadek odwrócił także tabliczkę w oknie tak, że głosiła teraz wszem wobec: ZAMKNIĘTE. Zaciągnął zasuwę; nie chciał, by dziś ktokolwiek mu przeszkadzał.

Na zewnątrz jesienne słońce zniknęło za chmurami, światło poszarzało. O brudną witrynę zabębnił lekki deszcz.

Abanazer Bolger podniósł z lady telefon i zaczął; wybierać numer palcami, które jedynie leciutko się trzęsły.

– Mam bombę, Tom – oświadczył. – Przychodź jak najszybciej.

***

Słysząc szczęk klucza w zamku, Nik zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Pociągnął klamkę, drzwi ani drgnęły. Czuł się strasznie głupio, że dał się zwabić do środka i nie zaufał pierwszemu odruchowi, który nakazywał mu uciec jak najdalej od mężczyzny o kwaśnej minie. Złamał wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszło nie tak. Co powie Silas? Albo Owensowie? Czuł, że wpada w panikę, i stłumił ją, zamykając niepokój gdzieś wewnątrz siebie. Wszystko będzie dobrze. Wiedział, że tak. Oczywiście, najpierw musi się wydostać…