Выбрать главу

Za plecami Carthusa ktoś zakasłał dyskretnie. Kupiec odwrócił się i ujrzał niewolnika w białej tunice, trzymającego w dłoni zwój pergaminu.

– Tak? – spytał Carthus, ocierając pot z twarzy grzbietem dłoni.

– Wiadomość, panie. Człowiek, który ją przyniósł, twierdził, że to pilne.

– Od kogo?

– Nie otworzyłem jej. Powiedziano mi, że jest przeznaczona wyłącznie dla twych oczu i oczu pani Aathii, dla nikogo innego.

Carthus zapatrzył się w zwój, lecz nie sięgnął po niego. Był potężnym mężczyzną o tłustej twarzy, rzednących płowych włosach i wiecznie zatroskanej minie. Jego rywale w interesach – a było ich wielu, bo Ponti z czasem stało się głównym ośrodkiem hurtowego handlu klejnotami – wiedzieli, że ta mina nie ma najmniejszego związku z odczuciami. W wielu przypadkach poznanie owej prawdy słono ich kosztowało.

– Weź wiadomość, Carthusie – poleciła Aathia, a gdy nie zareagował, okrążyła siatkę i wyjęła zwój z dłoni niewolnika. – Zostaw nas.

Posłaniec odszedł posłusznie; jego bose stopy stąpały bezszelestnie po marmurowej posadzce.

Sztyletem wyjętym z rękawa Aathia rozcięła pieczęć i rozwinęła pergamin. Przebiegła go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdała.

– Proszę.

Carthus wziął list i przeczytał.

– Ja… naprawdę nie wiem, co o tym sądzić – rzekł piskliwym, nadąsanym tonem. Z roztargnieniem potarł rakietą niewielką zygzakowatą bliznę na prawym policzku. Medalion na szyi, głoszący światu, że jego właściciel należy do Rady Najwyższej Cechu Jubilerów z Ponti na moment przylepił się do spoconej skóry, po czym zawisł na łańcuchu. – Co o tym myślisz, mój kwiatuszku?

– Nie jestem twoim kwiatuszkiem.

– Oczywiście, pani.

– Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze, podpis jest niewątpliwie fałszywy. Glew Croll, akurat. W Ponti mieszka więcej Glewów Crollów, niż ty przechowujesz diamentów w swych magazynach. Adres to bez wątpienia wynajęta kwatera na Podskalu. Na pieczęci nie odciśnięto żadnego pierścienia, zupełnie jakby demonstracyjnie starał się zachować anonimowość.

– Tak, widzę. Ale co sądzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o której pisze? A jeśli, jak sugeruje, to sprawa Rządzącej Enklawy, czemu miałby załatwiać ją w tak wielkim sekrecie?

Wzruszyła ramionami.

– Rządząca Enklawa zawsze lubiła sekrety. A czytając między wierszami, wnioskuję, że chodzi tu o spory majątek.

Carthus milczał. Sięgnął do stosu czaszek, oparł o niego rakietę, a obok położył zwój. Wybrał dużą czaszkę, pogładził ją delikatnie grubymi, tępo zakończonymi palcami.

– Wiesz – rzekł, jakby zwracał się tylko do niej – to może dać mi szansę pokazania reszcie kretynów z rady cechu, co o nich myślę. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki.

– Oto słowa syna niewolnika – odparła Aathia. – Gdyby nie moje imię, nigdy nie zasiadłbyś w radzie.

– Zamknij się. – Wciąż miał zatroskaną minę, która nie oznaczała niczego. – Mogę im pokazać, i pokażę. Sama zobaczysz.

Zważył czaszkę w prawej dłoni, jakby oceniał jej ciężar, przeliczał go i szacował wartość kości, klejnotów, delikatnej srebrnej oprawy. Nagle odwrócił się, zdumiewająco szybko jak na kogoś tak grubego, i z całej siły cisnął czaszkę w odległą kolumnę, daleko poza kort. Zdawało się, że całe wieki wisi w powietrzu, a potem boleśnie powoli uderzyła w filar i roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Melodyjny brzęk, jaki przy tym wydała, zachwycał ucho.

– Pójdę się przebrać, a potem spotkam z tym Glewem Crollem – wymamrotał Carthus.

Wyszedł z sali, zabierając ze sobą zwój. Aathia odprowadziła go wzrokiem, po czym klasnęła w dłonie, wzywając niewolnika, by posprzątał.

Jaskinie tworzące gęsty labirynt pod mostem na północnym brzegu Zatoki Świtu miejscowi nazywają Podskalem. Carthus zdjął w drzwiach szaty, wręczył je niewolnikowi i ruszył w dół wąskimi, kamiennymi schodami. Jego ciało wzdrygnęło się mimowolnie, gdy wszedł do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco niższej od temperatury krwi, tak jak to czynią arystokraci, lecz po upalnym dniu wciąż sprawiającej wrażenie zimnej) i popłynął korytarzem do westybulu. Na ścianach migotały plamy odbitego światła. Na wodzie unosiło się czterech innych mężczyzn i dwie kobiety – leżeli wygodnie na wielkich, drewnianych tratwach, elegancko wyrzeźbionych na kształt ptaków wodnych i ryb.

Carthus podpłynął do pustej tratwy – delfina – i wgramolił się na nią ciężko. Podobnie jak pozostała szóstka, miał na sobie jedynie medalion Rady Najwyższej Cechu Jubilerów. Obecni byli wszyscy członkowie rady prócz jednego.

– Gdzie przewodniczący? – spytał nikogo w szczególności.

Wychudzona kobieta o idealnie białej skórze wskazała jedną z sal wewnętrznych. Potem ziewnęła i wygięła ciało jednym płynnym ruchem, pod koniec którego obracając się zeskoczyła z tratwy – olbrzymiego rzeźbionego łabędzia. Carthus jednocześnie nienawidził jej i zazdrościł: owa śruba była zaliczana do jednego z dwunastu tak zwanych szlachetnych skoków. Wiedział, że mimo wieloletnich ćwiczeń nie ma żadnych szans, by ją naśladować.

– Zdegenerowana wiedźma – wymamrotał pod nosem. Niemniej jednak widok pozostałych członków rady dodał mu otuchy. Zastanawiał się, czy ktoś z nich wie o czymś, o czym on sam nie ma pojęcia.

Za plecami usłyszał plusk, odwrócił się. Wommet, przewodniczący rady, trzymał się brzegu tratwy Carthusa. Ukłonili się sobie, po czym tamten (niski garbus, którego prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobył majątek, wyszukując dla króla Emmidusa klejnoty, pośrednio doprowadzając w ten sposób Ponti do bankructwa i tworząc podwaliny dwutysiącletnich rządów Enklawy) rzekł:

– Teraz pomówi z tobą, messire Carthusie. W głąb korytarza i w lewo. To pierwsza komnata, na jaką się natkniesz.

Pozostali członkowie rady spojrzeli ze swych tratw na Carthusa. Byli arystokratami z Ponti, toteż ze skrywaną zazdrością i irytacją przyjęli fakt, że Carthus ma ich uprzedzić. Nie ukryli jednak swych uczuć tak dobrze, jak sądzili, i gdzieś w głębi duszy Carthus uśmiechnął się z satysfakcją.

Powstrzymał impuls nakazujący spytać garbusa, o co w tym wszystkim chodzi, i ześliznął się z tratwy. Oczy zapiekły go od podgrzanej morskiej wody.

Komnata, w której czekał Glew Croll, mieściła się kilkanaście kamiennych stopni wyżej, była sucha, ciemna i zadymiona. Na stole pośrodku płonęła słabo samotna lampa. Na krześle wisiała szata; Carthus narzucił ją na ramiona. W cieniu poza kręgiem światła czekał mężczyzna; nawet w półmroku Carthus dostrzegł, że jest wysoki i zupełnie łysy.

– Dobrego dnia, panie – rozległ się arystokratyczny głos.

– A także tobie, twemu rodowi i krewnym – odparł Carthus.

– Usiądź, usiądź. Jak niewątpliwie wywnioskowałeś z wiadomości, którą ci posłałem, chodzi tu o sprawy Rządzącej Enklawy. Zanim padnie choć jedno słowo, muszę prosić, byś przeczytał i podpisał zobowiązanie zachowania wszystkiego w tajemnicy. Nie spiesz się, mamy dość czasu. – Przesunął po stole papier.

Widniała na nim skomplikowana przysięga, nakazująca Carthusowi zachowanie w sekrecie wszystkich spraw omówionych podczas tego spotkania pod rygorem wielkiego niezadowolenia Rządzącej Enklawy, który to uprzejmy eufemizm oznaczał śmierć. Carthus przeczytał wszystko dwa razy.

– Ten biznes to chyba nic nielegalnego?

– Ależ, panie! – W arystokratycznym głosie zabrzmiała nuta urazy.

Carthus wzruszył potężnymi ramionami i podpisał. Kartka zniknęła ze stołu i powędrowała do kufra na końcu komnaty.

– Doskonale, możemy zatem przejść do rzeczy. Coś do picia? Palenia? Wdychania? Nie? Świetnie.