Выбрать главу

— Nie mamy wyboru — uśmiechnął się Dom Cristao. — Albo odpowiemy na jego pytania, albo on złoży umotywowaną petycję o przyznanie mu statusu inkwizytora, a ty, księże biskupie, wsiądziesz na statek do Watykanu, by odpowiedzieć za prześladowania religijne. Zbyt cię wszyscy kochamy, byśmy w jakikolwiek sposób przyczyniali się do odebrania ci stanowiska.

— A owszem, znam waszą miłość.

— Mówcy Umarłych są w zasadzie całkiem nieszkodliwi. Nie tworzą konkurencyjnej organizacji, nie udzielają żadnych sakramentów, nawet nie twierdzą, że Królowa Kopca i Hegemon są świętymi pismami. Próbują jedynie odsłonić prawdę o życiu tych, co umarli, a potem opowiadają każdemu, kto zechce słuchać, historię tego życia tak, jak zmarły je widział.

— I uważasz, że to całkiem nieszkodliwe?

— Wręcz przeciwnie. San Angelo założył nasz zakon właśnie dlatego, że mówienie prawdy jest aktem o niezwykłej sile. Uważam jednak, że o wiele mniej szkodliwym, niż na przykład Reformacja Protestancka. A cofnięcie naszej Licencji Katolickiej na podstawie zarzutu prześladowań religijnych spowoduje natychmiastową zgodę za imigrację tylu niekatolików, że będziemy reprezentować nie więcej, niż jedną trzecią populacji. Biskup bawił się swym pierścieniem.

— Czy Gwiezdny Kongres naprawdę wyrazi na to zgodę? Ustalili przecież ograniczenia dla wzrostu tej kolonii. Sprowadzenie tak wielu niewiernych z pewnością je naruszy.

— Musisz wszak wiedzieć, że już się przed tym zabezpieczyli. Na co czekają dwa statki na orbicie wokół planety? Ponieważ Licencja Katolicka gwarantuje nieograniczony przyrost naturalny, chcą po prostu wywieźć stąd część ludności w procesie przymusowej emigracji. Spodziewali się takiej konieczności za jedno, może dwa pokolenia. Co ich powstrzyma, by nie zacząć natychmiast?

— Nie zrobią tego.

— Gwiezdny Kongres powstał właśnie po to, by nie dopuścić do wojen religijnych i pogromów, jakie trwały bez przerwy na kilku co najmniej planetach. Przywołanie prawa o prześladowaniach religijnych jest sprawą bardzo poważną.

— To przecież nie ma sensu! Jeden Mówca Umarłych zostaje wezwany przez jakiegoś nienormalnego heretyka i nagle stajemy przed groźbą przymusowej emigracji!

— Ukochany ojcze, sprawy między władzą świecką i duchowną zawsze układały się w ten sposób. Musimy być cierpliwi, choćby dlatego, że to oni mają armaty. Navio parsknął.

— Może i mają armaty, ale to my dzierżymy krucze do Królestwa Niebieskiego — oświadczył biskup.

— Jestem pewien, że połowa Gwiezdnego Kongresu wije się już z przerażenia. Na razie jednak potrafię może ulżyć twym cierpieniom w tym trudnym okresie. Abyś nie musiał publicznie odwoływać swych wcześniejszych wypowiedzi… — (swych głupich, nieprzemyślanych wypowiedzi bigota) — …ogłosimy, że złożyłeś na barki Filhos da Mente de Cristo ciężar udzielania odpowiedzi na pytania tego niewiernego.

— A jeśli nie będziecie znali odpowiedzi? — spytał Navio.

— Zawsze możemy ich poszukać. Może w ten sposób ludność Milagre wcale nie będzie musiała z nim rozmawiać. Będą się kontaktować jedynie z niegroźnymi dla wiary braćmi i siostrami naszego zakonu.

— Innymi słowy — stwierdził sucho biskup Peregrino — mnisi waszego zakonu staną się sługami niewiernego. Dom Cristao bezgłośnie po trzykroć powtórzył swe imię.

Jeszcze nigdy, od czasu, gdy jako dziecko służył w armii, Ender tak wyraźnie nie wyczuwał, że znalazł się na terytorium nieprzyjaciela. Ścieżka prowadząca z praca w górę była wydeptana stopami wielu wyznawców, a kopuła katedry wznosiła się tak wysoko, że — prócz kilku chwil na najbardziej stromych podejściach — widział ją przez całą drogę. Szkoła podstawowa stała po lewej stronie, na wykopanych w zboczu tarasach; po prawej była Villa dos Professores, nazwana tak za względu na nauczycieli, w istocie jednak zamieszkiwana przez ogrodników, dozorców, urzędników, pisarzy i posługaczy. Nauczyciele, jakich spotkał po drodze, nosili szare habity Filhos i wszyscy przyglądali mu się z wyraźnym zaciekawieniem.

Uczucie wrogości zaczęło się, gdy dotarł na szczyt wzgórza, do szerokiego, płaskiego niemal trawnika i nienagannie utrzymanego ogrodu, przez który biegły równe, wysypane żużlem alejki. Oto słowo Kościoła, pomyślał. Wszystko na swoim miejscu i żadnych chwastów. Czuł na sobie zaciekawione spojrzenia. Ludzie tutaj nosili czarne sutanny księży albo pomarańczowe diakonów, a w ich oczach lśniła wrogość zagrożonej władzy. Co wam odbieram, przychodząc tutaj? spytał w myśli Ender. Wiedział jednak, że ta nienawiść nie jest zupełnie nieusprawiedliwiona. Był dzikim zielem, rosnącym w zadbanym ogrodzie; gdziekolwiek postawił stopę, groził nieporządek i wiele pięknych kwiatów mogło zginąć, gdyby zapuścił korzenie i wysysał życie z należnej im gleby.

Jane paplała przyjaźnie, próbując go sprowokować do odpowiedzi. Ender nie pozwalał jej wciągnąć się w tę grę. Księża nie powinni widzieć ruchu jego warg; w łonie Kościoła istniała całkiem liczna frakcja, uznająca implanty podobne do klejnotu w jego uchu za świętokradztwo, próbę poprawienia ciała, które Bóg stworzył doskonałym.

— Ilu kapłanów może utrzymać tutejsza społeczność? — Jane udawała zdumienie. Ender miał ochotę zauważyć, że ma w swoich danych dokładną ich liczbę. Jane czerpała wyraźną przyjemność, gdy się denerwował, a przy tym nie mógł jej odpowiedzieć, czy nawet okazać, że słyszy jej głos.

— Trutnie, które się nawet nie rozmnażają. Jeżeli nie kopulują, to czy ewolucja nie wymaga, by zniknęli?

Wiedziała naturalnie, że kapłani obsadzają większą część stanowisk administracyjnych i publicznych. Gdyby nie było księży, wtedy rząd, banki, kupcy czy inna grupa społeczna poszerzyłaby swe wpływy, by nieść ten ciężar. Zawsze pojawia się rodzaj sztywnej hierarchii, będącej siłą konserwatywną społeczeństwa i zachowującej swą odrębność mimo ciągłych zagrażających jej przemian i przekształceń. Jeśli nie zaistniał silny obrońca ortodoksyjności, społeczeństwo nieodmiennie się rozpadało. Wpływy ortodoksji bywają irytujące, są jednak niezbędne. Czy Valentine nie pisała o tym w swojej książce poświęconej Zanzibarowi? Porównała klasę kapłańską do szkieletu u kręgowców… Żeby mu pokazać, iż potrafi przewidywać jego argumenty, nawet jeśli nie wypowiada ich głośno, Jane zacytowała odpowiedni fragment. Drażniąc się z nim, przemówiła głosem Valentine, który niewątpliwie przechowała, by go dręczyć.

— Kości są twarde i same w sobie wydają się martwe i skamieniałe, lecz wczepiając się w szkielet i pociągając go, pozostała część organizmu wykonuje wszelkie ruchy, charakteryzujące życie.

Dźwięk głosu Valentine sprawił mu większy ból, niż się spodziewał; z pewnością większy, niż planowała Jane. Zwolnił kroku. Pojął, że właśnie nieobecność siostry wyczuliła go na wrogość księży. Osiodłał lwa kalwinizmu w jego jaskini, wkroczył filozoficznie nagi miedzy płonące węgle islamu, a fanatycy Shinto wyśpiewywali śmiertelne groźby pod jego oknami na Kyoto. Zawsze jednak była przy nim Valentine — blisko, w tym samym mieście, oddychając tym samym powietrzem, pod tym samym pogodnym lub chmurnym niebem. Dodawała mu odwagi, gdy wyruszał, a potem wracał po konfrontacji i rozmowa z nią nadawała sens jego porażkom, rozsypując wśród klęski okruchy tryumfu. Opuściłem ją zaledwie dziesięć dni temu, a już mi jej brakuje.

— Chyba na lewo — odezwała się Jane. Szczęśliwie, mówiła teraz własnym głosem. — Klasztor stoi na zachodnim zboczu wzgórza, ponad Stacją Zenadora.

Przeszedł wzdłuż faculdade, gdzie uczniowie w wieku od dwunastu lat poznawali nauki ścisłe. Dalej, nisko przy ziemi, czekał klasztor. Uśmiechnął się widząc kontrast między siedzibą zakonu i katedrą. Odrzucenie przez Filhos wszelkiej wspaniałości było niemal obelgą. Nic dziwnego, że hierarchia traktowała ich niechętnie. Nawet klasztorny ogród był świadectwem buntu: oprócz warzywnych zagonów, wszystko oddano we władanie chwastom i niestrzyżonej trawie.