— Widocznie był u żon, a one kazały robić wszystko, o co poprosisz. Ale to nie koniec… Mówi, że… nie znam tych słów. „coś, że wszyscy umrą. Coś o braciach, którzy giną i tak. Popatrz tylko: żaden z nich się nie boi.
— Nie wiem, jak wygląda ich strach — stwierdził Mówca. — W ogóle ich nie znam.
— Ja też nie — odparł Miro. — Muszę przyznać, że w ciągu pół godziny wzbudziłeś więcej emocji, niż widziałem przez wszystkie lata pracy.
— To dar, z którym się urodziłem — wyjaśnił Mówca. — Zawrzyjmy umowę. Nikomu nie powiem o waszej Podejrzanej Działalności, a wy nikomu nie zdradzicie, kim jestem.
— Prosta sprawa. I tak w to nie wierzę. Liściojad zakończył przemowę. Natychmiast poczłapał do chaty i zniknął w jej wnętrzu.
— Poprosimy o dar jednego z sędziwych braci — oznajmił Człowiek. — Tak nakazały żony. I stało się. Miro obejmował ramieniem Ouandę, a Mówca stał u jego boku, gdy prosiaczki dokonywały cudu daleko bardziej przekonującego niż te, które zdobyły starym Gusto i Cidzie godność Os Venerados.
Prosiaczki stanęły kręgiem wokół starego, grubego drzewa na skraju polany. Potem, po kolei, jeden prosiaczek za drugim wspinał się na pień i zaczynał w niego stukać maczugą. Wkrótce wszystkie były na gałęziach, śpiewając i wystukując złożone rytmy.
— Mowa Drzew — szepnęła Ouanda.
Po kilku minutach pień wyraźnie się pochylił. Połowa prosiaczków zeskoczyła i zaczęła popychać go, by upadł na otwarty teren polany. Reszta stukała jeszcze bardziej gwałtownie i śpiewała coraz głośniej.
Jeden po drugim opadały z drzewa wielkie konary. Prosiaczki zbierały je i natychmiast odciągały z obszaru, gdzie miał upaść pień. Człowiek przyniósł jedną z gałęzi Mówcy, a ten wziął ją ostrożnie i pokazał Miro i Ouandzie. Koniec, przylegający wcześniej do pnia, był zupełnie gładki. Nie płaski — skośna powierzchnia falowała lekko — ale nie było tam żadnych ostrych drzazg ani krawędzi, ani śladu żywicy; nic, co sugerowałoby, że gałąź oderwano siłą. Miro dotknął powierzchni palcem — była gładka i zimna jak marmur.
Wreszcie z drzewa pozostał jedynie prosty pień, nagi i majestatyczny. Popołudniowe słońce rozjaśniało plamy, gdzie kiedyś tkwiły gałęzie. Śpiew wzniósł się mocniej i umilkł. Drzewo przechyliło się, by rozpocząć płynny upadek na ziemię. Grunt zadrżał, gdy uderzyło. Potem wszystko ucichło.
Człowiek podszedł do drzewa i nucąc cicho zaczął gładzić powierzchnię pnia. Kora pękała stopniowo pod dotykiem jego palców; szczelina wydłużała się w obie strony, wreszcie kora rozdzieliła się na dwie części. Grupa prosiaczków pochwyciła ją i bez wysiłku zsunęła z pnia, otrzymując dwa równe arkusze. Odnieśli je na bok.
— Widzieliście kiedyś, do czego używają kory? — zapytał Mówca. Miro pokręcił głową. Nie potrafił wykrztusić ani słowa.
Teraz wystąpił Strzała. Śpiewając cicho przesunął po pniu palcami, jakby znaczył dokładnie długość i szerokość łuku. Miro widział, jak występują linie, jak nagie drewno pęka, rozsuwa się, kruszy, aż wreszcie pozostał jedynie łuk, doskonały, wypolerowany i gładki, leżący w długim zagłębieniu pnia.
Prosiaczki podchodziły kolejno i ze śpiewem kreśliły na drewnie rozmaite kształty. Odchodziły z maczugami, łukami i strzałami, nożami o wąskich ostrzach i tysiącami pasm do wyplatania koszy. W końcu, gdy zniknęła połowa pnia, cofnęły się wszystkie i zaśpiewały razem. Drzewo drgnęło i rozpadło się na pół tuzina długich pali. Zostało całkowicie zużyte. Człowiek podszedł wolno, przyklęknął i delikatnie położył dłoń na najbliższym palu. Odchylił głowę i zaśpiewał melodię bez słów, najsmutniejszą, jaką Miro w życiu słyszał. Solowa pieśń trwała, a Miro stopniowo zdawał sobie sprawę, że pozostałe prosiaczki spoglądają na niego, wyraźnie na coś czekając. Wreszcie zbliżył się Mandachuva.
— Proszę cię — powiedział. — Słusznym będzie, abyś zaśpiewał dla brata.
— Nie wiem jak — Miro był bezradny i wystraszony.
— Oddał życie — rzekł Mandachuva — by odpowiedzieć na twoje pytanie.
By odpowiedzieć na moje pytanie i wywołać tysiące nowych, pomyślał Miro. Wystąpił jednak, ukląkł obok Człowieka, objął palcami ten sam chłodny, gładki pal i zanucił. Z początku słabo i z wahaniem, niepewny melodii; wkrótce jednak zrozumiał cel tej pieśni, poczuł dłonią śmierć drzewa, i jego śpiew, dręcząc dysonansami, zabrzmiał głośno i mocno obok głosu Człowieka, płaczącego po drzewie, dziękującego za ofiarę i obiecującego wykorzystać ją dla dobra plemienia, dla dobra braci, żon i dzieci, by wszyscy żyli, rozwijali się i prosperowali. Takie było znaczenie śmierci drzewa i znaczenie tej pieśni, a kiedy dobiegła końca, Miro pochylił się, aż dotknął czołem powierzchni pala i wypowiedział słowa ostatniego namaszczenia, te same, które szeptał nad ciałem Liba, na zboczu wzgórza, pięć lat temu.
ROZDZIAŁ 15
MOWA
CZŁOWIEK: Dlaczego inni ludzie nigdy się z nami nie spotykają?
MIRO: Tylko nam wolno przekraczać bramę.
CZŁOWIEK: Dlaczego po prostu nie wdrapią się na ogrodzenie?
MIRO: Czy ktoś z was próbował go kiedyś dotknąć? (Człowiek nie odpowiada.) To bardzo bolesne. Przejście przez ogrodzenie to jakby wszystkie części ciała bolały cię tak, że bardziej nie można i to równocześnie.
CZŁOWIEK: To głupie. Czy nie ma trawy po obu stronach?
Do zachodu słońca pozostała tylko godzina, gdy burmistrz Bosquinha stanęła na stopniach katedry, wiodących do biura biskupa Peregrino. Dom i Dona Cristaes już czekali i wyglądali dość posępnie. Biskup za to był wyraźnie zadowolony. Cieszyło go, gdy polityczni i religijni przywódcy Milagre zbierali się pod jego dachem. Nie szkodzi, że to Bosquinha prosiła o spotkanie i zaproponowała, by odbyło się w katedrze, ponieważ dysponuje śmigaczem. Peregrino lubił czuć się władcą Kolonii Lusitanii. No cóż, pomyślała Bosquinha, gdy zebranie dobiegnie końca stanie się jasne, że nikt z obecnych nie włada absolutnie niczym.
Przywitała się, nie przyjęła jednak zaproponowanego krzesła. Zamiast tego usiadła przed osobistym terminalem biskupa, uruchomiła go i wywołała przygotowany wcześniej program, W powietrzu uformowało się kilka warstw niewielkich sześcianów. W najwyższej było ich tylko kilka, w pozostałych o wiele, wiele więcej. Ponad połowa warstw, poczynając od najwyższej, była czerwona; reszta miała kolor niebieski.
— Bardzo ładne — przyznał biskup Peregrino. Bosquinha spojrzała pytająco na Dom Cristao.
— Poznajesz ten model? Pokręcił głową.
— Myślę jednak, że wiem, dlaczego się zebraliśmy. Dona Crista uniosła się z krzesła.
— Czy istnieje bezpieczne miejsce, gdzie moglibyśmy ukryć to, co chcemy zatrzymać? Z twarzy biskupa znikł wyraz uprzejmego zdziwienia.
— Ja nie wiem, po co się zebraliśmy. Bosquinha okręciła się na stołku.
— Byłam bardzo młoda, kiedy powierzono mi stanowisko Zarządcy nowej Kolonii Lusitanii. Wybór stanowił wielki zaszczyt i dowód wielkiego zaufania. Od dzieciństwa studiowałam kierowanie grupami społecznymi i systemy społeczne, w dodatku dobrze sobie radziłam podczas krótkiego pobytu na Oporto. Komitet najwyraźniej przeoczył fakt, że stałam się osobą podejrzliwą, chytrą i szowinistycznie nastawioną.
— Te zalety wszyscy nauczyliśmy się cenić — wtrącił Peregrino. Bosquinha podziękowała mu uśmiechem.