– Poczekaj chwilę – przerwałem jej. – Ta praca jest w Tokio?
Gina oderwała wzrok od Pata, który przymierzał się ostrożnie do niższych szczebli drabinki.
– Oczywiście, że w Tokio – odparła ostro. Jej oczy powędrowały z powrotem do naszego syna. – Co twoim zdaniem tam robiłam?
Szczerze mówiąc, myślałem, że zrobiła sobie wakacje. Spotkała się z paroma starymi Japończykami oraz współziomkami, których poznała w czasie poprzedniego rocznego pobytu, przejechała się superekspresem, zwiedziła parę świątyń w Kioto, chcąc po prostu na chwilę wszystko to od siebie odsunąć.
Zapomniałem, że chciała odzyskać swoje życie.
To właśnie robiła po przeniesieniu się do mieszkania swojego ojca – wykonała kilka międzynarodowych telefonów, odnowiła stare kontakty, sprawdziła, czy może jeszcze skorzystać z opcji, które dla mnie poświęciła.
Znałem ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że w kwestii tej posady jest śmiertelnie poważna. A jednak wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
– Naprawdę chcesz podjąć pracę w Japonii, Gino?
– Powinnam to zrobić przed wielu laty.
– Na jak długo? Na zawsze?
– Kontrakt jest na rok. Potem zobaczymy.
– A co będzie z Patem?
– Pat jedzie ze mną. To chyba oczywiste.
– Pat jedzie z tobą? Do Tokio?
– Naturalnie. Przecież go tutaj nie zostawię.
– Ale nie możesz pozbawić go korzeni – stwierdziłem, starając się, by nie usłyszała nuty histerii w moim głosie. – Gdzie będziesz mieszkać?
– Bank załatwi te rzeczy.
– Co on będzie jadł?
– Te same rzeczy, które je tutaj. Nikt nie każe mu jeść zupy miso na śniadanie. W Japonii można dostać Coco Pops. Nie musisz się o nas martwić, Harry.
– Martwię się. To poważna sprawa, Gino. Kto się nim zajmie, kiedy będziesz w pracy? Co z jego rzeczami?
– Jakimi rzeczami?
– Z rowerem, zabawkami, filmami wideo. Z tym wszystkim.
– Nadamy frachtem. Myślisz, że trudno jest zapakować w skrzynie dobytek czterolatka?
– Co z jego dziadkami? Ich też chcesz zapakować w skrzynie i nadać frachtem? Co z jego kolegami z przedszkola? Co ze mną?
– Nie mieści ci się w głowie myśl, że mogę bez ciebie żyć, tak? Naprawdę nie możesz znieść tej myśli.
– Nie o to chodzi. Jeśli tego rzeczywiście chcesz, mam nadzieję, że ułożysz sobie jakoś życie na nowo. Wiem, że potrafisz. Ale miejsce Pata jest tutaj.
– Miejsce Pata jest ze mną – oznajmiła i w jej głosie zabrzmiała stal.
Mimo to widziałem, że zaczynam trafiać jej do przekonania.
– Zostaw go u mnie – powiedziałem. A właściwie pokornie poprosiłem. – Tylko do czasu, kiedy się urządzisz. Kilka tygodni, dwa miesiące, ile będzie trzeba. Do momentu, kiedy poznasz lepiej nową pracę i znajdziesz jakieś lokum. Na ten okres pozwól mu zostać ze mną.
Obserwowała mnie uważnie, tak jakbym mówił do rzeczy, lecz mimo to nie wolno było mi ufać.
– Nie próbuję ci go odebrać, Gino. Wiem, że nigdy by mi się to nie udało. Ale nie mogę znieść myśli, że będzie się nim opiekować ktoś obcy w jakimś małym mieszkanku, podczas gdy ty będziesz ślęczeć w biurze, zapoznając się z nowymi obowiązkami. Wiem, że ty też tego nie możesz znieść.
Gina obserwowała naszego syna, który powoli wspinał się po drabince. W pewnym momencie obejrzał się ostrożnie i uśmiechnął do nas obojga.
– Muszę skorzystać z tej okazji – powiedziała. – Muszę się przekonać, czy potrafię. Teraz albo nigdy.
– Rozumiem.
– Będę do niego oczywiście codziennie dzwoniła. I sprowadzę go do siebie najszybciej, jak tylko zdołam. Może ty mógłbyś go przywieźć.
– To brzmi zachęcająco.
– Kocham Pata. Kocham mojego syna.
– Wiem o tym.
– Naprawdę wydaje ci się, że potrafisz się nim przez jakiś czas zaopiekować?
– Dam sobie radę. – Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. – Tylko do czasu, aż staniesz na nogi.
Zabraliśmy Pata do domu i położyliśmy go do łóżka. Szczęśliwy i zmęczony, wkrótce zasnął, śniąc sny, których nie miał pamiętać nazajutrz.
Gina przygryzła dolną wargę.
– Nie martw się – powiedziałem. – Dobrze się nim zaopiekuję.
– Tylko do czasu, aż się urządzę.
– Tylko do czasu, aż się urządzisz.
– Wrócę po niego – powiedziała, bardziej do siebie niż do mnie.
I w końcu rzeczywiście po niego wróciła. Ale wtedy sytuacja była już trochę inna.
Kiedy wróciła po Pata, na stoliku nie leżały już jego majtki, a na podłodze pudełka po pizzy z Mister Milano. Kiedy wróciła po naszego synka, ja też stałem się kimś w rodzaju prawdziwego rodzica.
I tutaj popełniła błąd. Myślała, że ona może się zmienić, lecz ja zawsze pozostanę taki sam.
Moi rodzice usiłowali zaradzić sytuacji, próbując zmienić życie Pata w jedno wielkie święto.
Z dnia na dzień obalona została niepodlegająca negocjacjom zasada „jedna cola dziennie”. Kiedy Pat i ja pojawiliśmy się w ich domu, czekały na niego prezenty, wśród nich specjalna wersja Powrotu Jedi („Nowe sceny, nowa ścieżka dźwiękowa, nowe efekty specjalne”). Chcieli, żeby coraz częściej u nich zostawał, bez wątpienia w nadziei, iż zastąpią moją ponurą fizjonomię i długie okresy milczenia swoim śmiechem prosto z taśmy, śmiechem tak sztucznym, że chciało mi się od niego płakać.
Chcieli także, żeby jedno z nich towarzyszyło nam zawsze do bramy przedszkola. Musieli w tym celu pokonać długą drogę – dojazd do nas zajmował co najmniej godzinę autostradą M 25 w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara – lecz mieli zamiar robić to dzień w dzień.
– Mały zasługuje na specjalne względy – oznajmił mój ojciec, wsuwając z jękiem swoje stare nogi do mojego samochodu z niskim zawieszeniem.
Wiedziałem, dlaczego to robili, i kochałem ich za to. Starali się powstrzymać swojego wnuka od płaczu. Ponieważ bali się, że kiedy już raz zacznie szlochać, nigdy nie zdoła się opanować.
Ale po wyjeździe matki życie Pata nie było świętem. I żadna ilość gadżetów z Gwiezdnych wojen oraz dobrych chęci nie mogła zmienić go w święto.
– Co będziesz dzisiaj robił? – zapytał ojciec, kiedy mały usadowił się na jego kolanach w MGF. – Będziesz lepił robaki z plasteliny? Dowiesz się, co się przydarzyło listonoszowi Patowi i jego czarno-białemu kotu? To będzie fajne!
Pat nie odpowiedział. Wpatrywał się z pobladłą twarzą w poranne korki na drodze i żadne wesołe pogwarki mojego starego nie mogły wyrwać go z apatii. Ocknął się dopiero, kiedy stanęliśmy przy bramie przedszkola Canonbury Cubs.
– Nie chcę iść – mruknął. – Chcę zostać w domu.
– Ale nie możesz zostać w domu, dziecko – powiedziałem.
Miałem ochotę użyć nieśmiertelnego rodzicielskiego argumentu i oświadczyć, że tatuś musi iść do pracy. Ale oczywiście tatuś nie miał już żadnej pracy. Tatuś mógł wylegiwać się w łóżku przez cały dzień i nie groziło mu, że spóźni się do biura.
Jedna z przedszkolanek wyszła po Pata i biorąc go za rękę, posłała mi znaczące spojrzenie. Nie po raz pierwszy mały nie chciał się ze mną rozstać. W pierwszym tygodniu po wyjeździe Giny bał się spuścić mnie choć na chwilę z oczu.