Na odchodnym ojciec obiecał mu niewyobrażalne gry i zabawy pod koniec dnia, a potem patrzyliśmy, jak trzymany za rękę przez przedszkolankę Pat oddala się z oczyma mokrymi od łez i dolną wargą, która zaczynała już drżeć.
Wiedziałem, że prawdopodobnie nie rozpłacze się przed wejściem do swojej małej sali. Może nawet zdążą rozebrać go z kurtki. Ale kiedy rozdana zostanie plastelina, straci wreszcie nad sobą panowanie i niepocieszony wybuchnie spazmatycznym szlochem, podczas gdy inne dzieci będą się na niego gapić albo beznamiętnie zajmą tym, czym zajmują się czterolatki. My nie musieliśmy na to patrzeć.
– Pamiętam, że jak byłeś w jego wieku – powiedział ojciec, kiedy wracaliśmy do samochodu – zabrałem cię do parku w tygodniu między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Był cholerny mróz. Wziąłeś ze sobą swoje małe saneczki. Musiałem cię na nich ciągnąć przez całą drogę z domu. A w parku patrzyliśmy, jak kaczki lądują na zamarzniętym stawie. Podfruwały nisko i bum! Ślizgały się na kuprach po lodzie. Zaśmiewałeś się do łez. Śmiałeś się i śmiałeś. Oglądaliśmy je chyba przez parę godzin. Pamiętasz to?
– Tato?
– Co?
– Nie wiem, czy dam sobie radę, tato.
– Radę z czym?
– Nie wiem, czy potrafię sam opiekować się Patem. Nie wiem, czy jestem do tego zdolny. Powiedziałem Ginie, że potrafię. Ale teraz nie jestem tego taki pewien.
Odwrócił się do mnie z płonącymi z gniewu oczyma i przez chwilę myślałem, że mnie uderzy. Nigdy w życiu nie tknął mnie palcem. Ale kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz.
– Nie wiesz, czy dasz sobie radę? – powtórzył. – Nie wiesz, czy dasz sobie radę? Musisz dać sobie radę.
Łatwo mu było mówić. Może i miał zmarnowaną młodość, ponieważ niemiecka armia uwzięła się, by go zabić, lecz przynajmniej w jego czasach rola ojca była niewzruszona. Mój tato był wspaniałym ojcem, ale – i na tym polega cały dowcip – nie musiał nawet przy mnie być, żeby odegrać tę rolę. Wystarczyło powiedzieć: „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”, i zachowywałem się jak trzeba. Matka przypominała mi o jego istnieniu i od razu rozumiałem, że muszę być grzeczny. „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”, mówiła. Sama wzmianka o ojcu wystarczała, że wszechświat wracał na swoje miejsce.
Dzisiaj nie słyszy się tak często tej groźby. Ile kobiet mówi obecnie dziecku: „Poczekaj tylko, aż wróci do domu ojciec”? Niewiele. Ponieważ w dzisiejszych czasach niektórzy ojcowie w ogóle nie wracają do domu. A inni siedzą w nim bez przerwy.
Ale wiedziałem, że ma rację. Być może nie poradzę sobie tak dobrze jak on – nie wyobrażałem sobie, żeby Pat patrzył na mnie w podobny sposób, w jaki ja patrzyłem na mojego starego – jednak musiałem poradzić sobie, jak potrafiłem najlepiej.
I pamiętałem kaczki, które próbowały wylądować na zamarzniętym stawie. Oczywiście, że je pamiętałem. Dobrze pamiętałem.
Jeśli pominąć niskie zarobki, późne godziny pracy oraz brak typowych uprawnień pracowniczych w rodzaju ubezpieczenia zdrowotnego, prawdopodobnie najgorszą rzeczą w zawodzie kelnerki jest to, że ma często do czynienia z ćwokami.
Kontakt z ćwokami stanowi nieodłączną część tej roboty podobnie jak skąpy fartuszek i notes do zapisywania zamówień. Mężczyźni, którzy chcą z nią pogadać, mężczyźni, którzy pytają o jej numer telefonu, mężczyźni, którzy nie chcą po prostu zostawić jej w spokoju. W większości ćwoki.
Ćwoki z placów budowy, ćwoki z biur, ćwoki w garniturach biznesmenów, ćwoki z wystającą z tyłu dżinsów szparą między pośladkami, ćwoki wszelkiej maści – tacy, którzy sądzą, że są zabawni, tacy, którzy uważają się za dar losu, oraz tacy, którzy myślą, że mają u niej szansę tylko dlatego, że przyniosła im zupę dnia.
Kiedy zająłem swoje miejsce z tyłu kafejki, obsługiwała właśnie kilku ćwoków. Jeden z nich – raczej ćwok biznesmen aniżeli ćwok z placu budowy – wlepiał w nią gały, podczas gdy jego ćwokowaci koledzy – wszyscy w garniturach w prążki, z komórkami i żelem na włosach – podziwiali, szczerząc zęby, jego tupet.
– Jak pani ma na imię?
– Dlaczego chce pan znać moje imię? – odparła, potrząsając głową.
– Jest na pewno typowo południowe, prawda? Peggy-Sue? Becky-Lou?
– Na pewno nie.
– Billie-Joe? Mary-Beth?
– Zamawia pan czy nie?
– O której kończy pani zmianę?
– Umawiał się pan kiedyś z kelnerką?
– Nie.
– Kelnerki kończą późno.
– Lubi pani swoją robotę? Lubi pani piastować samodzielne stanowisko średniego szczebla w branży cateringowej?
Ta odżywka bardzo spodobała się wszystkim ćwokom, którzy sądzili, że niesamowicie wszystkim imponują, gadając o niczym przez komórki w środku zatłoczonej restauracji.
– Niech pan ze mnie nie kpi.
– Wcale z pani nie kpię.
– Długie godziny pracy i parszywe zarobki. Tak wygląda praca kelnerki. No i mnóstwo palantów. Ale dosyć już o panu – dodała, rzucając na stolik kartę dań. – Niech pan się nad tym chwilę zastanowi.
Ćwokowaty biznesmen oblał się pąsem i uśmiechnął, robiąc dobrą minę do złej gry. Jego ćwokowaci koledzy roześmieli się, ale nie byli już tak zadowoleni z siebie jak przedtem.
Kelnerka podeszła do mnie. A ja nadal nie wiedziałem, jak się nazywa.
– Gdzie pański chłopak?
– Jest w przedszkolu. Harry Silver – przedstawiłem się, wyciągając rękę.
Przyglądała mi się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. Jej twarz rozjaśniła całą kafejkę. Była po prostu promienna.
– Cyd Mason – powiedziała, podając mi rękę.
Miała bardzo miękki uścisk. Tylko mężczyźni, ściskając dłoń, próbują połamać ci palce. Tylko ćwoki.
– Miło cię poznać, Harry.
– Jak Sid Vicious?
– Jak Cyd Charisse. Pewnie nigdy nie słyszałeś o Cyd Charisse?
– Tańczyła razem z Fredem Astaire’em w Paryżu w Jedwabnych pończochach. Miała włosy uczesane dokładnie tak jak ty. Jak się nazywa ta fryzura?
– Na chińskiego pazia.
– Na chińskiego pazia? No tak, Cyd Charisse. Znam ją. Była chyba najpiękniejszą kobietą na świecie.
– Zgadza się, to ta Cyd. – Widziałem, że moja wiedza filmowa wywarła na niej wrażenie. – Moja matka uwielbiała te wszystkie stare filmy z MGM – dodała.
Wyobraziłem sobie przez chwilę, jak w wieku dziesięciu lat siedzi przed telewizorem w jakimś małym mieszkanku. Klimatyzacja zasuwa na pełny regulator, a jej matka połyka łzy, podczas gdy Fred wiruje wraz z Cyd wzdłuż lewego brzegu Sekwany. Nic dziwnego, że miała takie skrzywione poglądy na wielką miłość. Nic dziwnego, że przyjechała w ślad za jakimś ćwokiem do Londynu.
– Chcesz się dowiedzieć, co dzisiaj polecamy? – zapytała.
Była naprawdę miła i miałem ochotę pogadać z nią o Houston, o musicalach MGM i o tym, co się wydarzyło między nią a facetem, z którym przyjechała do Londynu. Zamiast tego jednak wlepiłem oczy w kartę i nie odezwałem się ani słowem.
Nie chciałem, żeby któreś z nas pomyślało, że jestem po prostu kolejnym ćwokiem.
Gina odeszła, ale wszędzie czułem jej obecność. W domu pełno było płyt CD, których – wiedziałem o tym – nigdy nie będę słuchał (sentymentalna soulowa muzyka o utraconej i odnalezionej miłości), książek, których nigdy nie przeczytam (o kobietach starających się odnaleźć w świecie zaludnionym przez podłych mężczyzn), oraz ubrań, których nigdy nie włożę (przyciasna bielizna z kolekcji Marksa i Spencera).