W pierwszej chwili miałem wrażenie, że ich poznaję – na ich twarzach malowała się podobna niemrawa agresja co u chłopaka Sally w mieszkaniu Glenna, chociaż akurat w tej chwili nie wydawali się zbyt agresywni – w gruncie rzeczy rozpoznałem jednak tylko typ. Drogie adidasy, modne dżinsy, włosy tak śliskie i lepkie od żelu, że wyglądały jak oblane masą toffee. Mój tato skrępował ich dwoma jedwabnymi krawatami, które podarowałem mu na Boże Narodzenie.
– Zobaczyłem ich na ulicy chwilę wcześniej. Szlifowali bruki. Ale okazało się, że to coś więcej niż tylko szlifowanie bruków.
Czasami można było odnieść wrażenie, że mój stary jest kustoszem muzealnej angielszczyzny. Obok upodobania do tracących myszką bikiniarskich powiedzonek kolejną osobliwością jego języka było używanie wyrażeń z lat jego młodości, wyrażeń, których wszyscy poza nim pozbyli się wraz z kartkami na mięso.
Stale używał zwrotów w rodzaju „szlifowanie bruków” – jego wyszukane określenie na rozrabianie, wałkonienie się i w ogóle opierniczanie – zwrotów, które wyszły z mody mniej więcej w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Brytyjskie.
– Weszli przez drzwi na taras, na grandę. Myśleli, że nikogo nie ma w domu. Matka robiła akurat zakupy na twoje urodziny… kupiła wyborną pieczeń… a ja stroiłem się na górze.
Na grandę. Kolejny okaz z jego archiwum.
– Kiedy wszedłem do salonu, próbowali odłączyć magnetowid. Jeden z nich miał czelność mnie zaatakować. – Mówiąc to, ojciec trącił lekko kapciem najchudszego, obdarzonego najbardziej wredną gębą młodzieńca. – Prawda, fajansiarzu?
– Mój brat cię zabije, kurwa twoja mać – mruknął młodzian. W pokoju, w którym dorastałem, jego chrapliwy głos zabrzmiał niczym pierdnięcie w kościele. – Zabije cię, dziadku. Jest gangsterem.
Mój tato zachichotał z autentyczną radością.
– Musiałem mu przyłożyć – oświadczył, demonstrując mi potężny prawy sierpowy. – Trafiłem go w szczękę. Wyłożył się jak długi. Drugi próbował zwiać, ale złapałem go za kark.
Muskuły pokrytych tatuażami rąk mojego ojca napięły się, gdy prezentował mi technikę łapania nastoletniego włamywacza za gardło. Na jednej miał wytatuowane serce i imię mojej matki, na drugiej sztylet piechoty morskiej. Oba rysunki zatarły się z upływem czasu.
– Przygwoździłem go do podłogi. Na szczęście, kiedy się pojawili, zastanawiałem się właśnie, który założyć krawat. Bardzo się przydały te krawaty, które od ciebie dostałem.
– Jezu Chryste, tato, oni mogli mieć noże – wybuchnąłem. – W gazetach stale piszą o jednodniowych bohaterach, którzy zginęli, próbując samemu złapać przestępców. Dlaczego nie wezwałeś po prostu policji?
Tato wesoło się roześmiał. Za dobrze się bawił, żeby dać się sprowokować do jednej z naszej kłótni.
– Nie było czasu, Harry. Zszedłem na dół i zobaczyłem ich. Dwóch złodziejaszków w moim domu. Bardzo niegrzecznie z ich strony.
Wściekałem się na niego za to, że złapał tych dwóch palantów, chociaż wiedziałem, że jest wystarczająco sprawny, żeby to zrobić. Odczuwałem również połączoną z gniewem ulgę – jak wtedy, kiedy odnajdzie się w końcu zagubione dziecko. Było jednak coś jeszcze. Zazdrościłem mu.
Co zrobiłbym ja sam, gdybym zastał w domu jednego z tych łobuzów – albo któregoś z miliona im podobnych? Czy starczyłoby mi odwagi i durnej brawury, żeby stawić im czoło?
Jakkolwiek bym postąpił, wiedziałem, że zabrakłoby mi męskiej pewności siebie mojego ojca. Nie potrafiłbym obronić swojej rodziny w taki sam sposób, w jaki on bronił swojej. Nie byłem do niego podobny. Chociaż pragnąłem tego z całego serca.
W końcu przyjechali policjanci, z wyjącą syreną i błyskającym na dachu niebieskim światłem. Pat wybiegł im na spotkanie z oczyma szeroko otwartymi z przejęcia.
Było ich dwóch – sprawiający wrażenie wysportowanego młody gliniarz mniej więcej w moim wieku, który z cichą irytacją przyjął relację o bohaterskich czynach mojego ojca, oraz starszy i cięższy funkcjonariusz, który z miejsca nawiązał ze starym dobry kontakt.
Prawdę mówiąc, ojciec nigdy nie był wielkim entuzjastą policji – pamiętam, że kiedy byłem dzieckiem, zatrzymali go kilkakrotnie za przekroczenie szybkości i za każdym razem stawiał się, nigdy się nie płaszczył, nigdy nie chciał im lizać dupy w zamian za spokojne życie. Widząc pędzący na syrenie radiowóz, stwierdzał zawsze z lekceważeniem: „Spieszą się do domu na obiad”. Ale teraz popijał ze starszym gliniarzem słodką gorącą herbatę – dwaj czytelnicy „Sunday Express”, dwaj poważni obywatele, którzy martwili się o losy świata, przyglądając się leżącym u ich stóp skrępowanym łobuzom.
– Można sobie oczywiście wyobrazić, z jakiego rodzaju domu pochodzą – stwierdził mój tato.
– Matka jest na zasiłku – domyślił się starszy policjant. – Ojciec dawno się prawdopodobnie zwinął. Jeśli w ogóle kiedykolwiek mieszkał z nimi. W związku z czym odpowiedzialność za utrzymanie tych dwóch przyjemniaczków spada na państwo. Czyli na pana i mnie.
– Święta racja. I nie sądzę, żeby byli wdzięczni podatnikom za to, że żyją na ich koszt. W dzisiejszych czasach ma się same prawa. Same prawa i żadnych obowiązków.
– Widuje się je na wszystkich osiedlach. Kobiety z bandą wrzeszczących bachorów i bez obrączki na palcu.
– Zadziwiające, nieprawdaż? Człowiek potrzebuje prawa jazdy, żeby prowadzić samochód. Pozwolenia, żeby mieć psa. Ale nie trzeba mieć niczego, żeby wydać na świat dzieci.
Wyszedłem z moją mamą i Patem do kuchni, zastanawiając się, co takiego wszyscy porządni obywatele mają przeciwko samotnym matkom. W końcu samotna matka jest tym z rodziców, które zostało z dzieckiem.
Mimo że potrafił schrupać na śniadanie dwóch włamywaczy, mój ojciec nie był człowiekiem gwałtownym. Nie był zahartowanym w bojach wojennym weteranem z mitu i filmów. Nigdy w życiu nie spotkałem łagodniejszego mężczyzny.
To prawda, dojrzewając, kilka razy widziałem, jak wybuchł. Kiedy byłem mniej więcej w wieku Pata, matka pracowała w cukierni i głupi kierownik nie pozwolił jej odebrać telefonu ze szpitala, gdzie jej ojciec, a mój dziadek umierał na raka. Widziałem, jak tato łapie kierownika za gardło i podnosi go z podłogi. Facet myślał, że za chwilę pożegna się z życiem. Ja też tak myślałem.
Były i inne sytuacje – chamowaty ratownik na basenie, który wyraził się niekulturalnie, kiedy pojawiłem się tam w wyjątkowo jaskrawych skrzydełkach do pływania, kierowca, który zajechał mu drogę, gdy wybraliśmy się nad morze w pewien parny świąteczny poniedziałek. Potraktował ich w ten sam sposób, w jaki potraktował dwóch pryszczatych włamywaczy. Ale nigdy nie tknął palcem mnie ani mojej matki.
Nigdy nie zapomniał o wojnie – była tak samo namacalna jak ostre, czarne kawałki szrapnela, które przez całe życie wychodziły z jego twardego starego ciała. Ale prawdziwy dramat jego życia – przyjaciele, którzy zginęli, nim doszli do wieku, gdy można wziąć udział w wyborach, ludzie, których zabił, niewyobrażalne rzeczy, które widział i robił – dobiegł końca, kiedy miał dwadzieścia lat. Chociaż zawsze uważałem go za wojownika, komandosa piechoty morskiej ze srebrnym krzyżem na piersi, mój tato był przez pięćdziesiąt lat kimś innym.
Po wojnie przez pięć lat sprzedawał na straganie owoce i warzywa. Potem ożenił się z moją matką i został kierownikiem sklepu spożywczego znajdującego się pod mieszkaniem, do którego się wprowadzili. Przez ponad dziesięć lat bezdzietni, desperacko pragnęli dziecka, które za żadne skarby nie chciało się urodzić.
Przyszedłem na świat w momencie, gdy wydawało się, że się już na to nigdy nie zdecyduję, i od wyprowadzki z małego mieszkanka nad sklepem aż do emerytury ojciec pracował jako inspektor do spraw jakości w sieci supermarketów, jeżdżąc do sklepów w Kent, Essex i wschodniej Anglii i sprawdzając, czy wystawiane tam na sprzedaż owoce i warzywa spełniają jego wysokie wymagania.