Wyszarpnąłem z marynarki komórkę i lepkimi od jego krwi palcami wystukałem numer PIN. Odpowiedziało mi jednak tylko bip-bip-bip rozładowanej baterii.
Wziąłem na ręce mojego syna i zacząłem biec.
Rozdział 17
Nie sposób biec z czteroletnim dzieckiem w ramionach. Czterolatki są już zbyt duże, zbyt nieporęczne, by szybko je gdzieś przetransportować.
Chciałem zanieść Pata do domu, do samochodu, lecz wybiegając na chwiejnych nogach z parku, wiedziałem, że nie zdążę.
Wpadłem do kafejki, gdzie jedliśmy zielone spaghetti. Pat nadal był nieprzytomny i krwawił w moich ramionach. Była pora lunchu i ubrani w garnitury, opychający się carbonarą biznesmeni gapili się na nas z otwartymi ustami. W powietrzu zawisły owinięte makaronem widelce.
– Wezwijcie pogotowie! Nikt się nie poruszył.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kuchni i stanęła w nich Cyd z pełną tacą w jednej ręce i bloczkiem zamówień w drugiej. Przez chwilę stała jak wryta w miejscu, wzdrygając się na widok bezwładnego ciała Pata, krwi na moich dłoniach i koszuli i ślepej paniki na mojej twarzy.
A potem zgrabnie postawiła tacę na najbliższym stoliku i podeszła do nas.
– To mój syn! Wezwijcie pogotowie!
– Będzie szybciej, jeśli was zawiozę – powiedziała.
Białe linie na szpitalnej podłodze prowadziły na oddział urazowy, ale zanim dotarliśmy w jego pobliże, otoczyły nas pielęgniarki i sanitariusze, którzy wzięli ode mnie Pata i położyli go na wózku. Wózek przeznaczony był dla osoby dorosłej i Pat wydawał się na nim malutki. Taki malutki.
Dopiero teraz stanęły mi w oczach łzy i zamrugałem, żeby je powstrzymać. Nie mogłem na niego patrzeć. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Dziecko w szpitalu. To najgorsza rzecz, jaka może ci się przydarzyć.
Toczyli go w głąb budynku, pytając mnie o jego datę urodzenia, dane medyczne oraz przyczynę urazu. Zatłoczone gwarne korytarze skąpane były w niezdrowym żółtym świetle jarzeniówek.
Próbowałem opowiedzieć im o rowerze na trampolinie i o pustym basenie, ale nie wiem, czy udało im się wyłuskać z tego jakiś sens. Mnie samemu wydawało się to kompletnie bezsensowne.
– Zajmiemy się nim – powiedziała pielęgniarka i wózek wtoczył się przez zielone wahadłowe drzwi na oddział.
Próbując za nimi iść, zdążyłem zobaczyć mężczyzn i kobiety w zielonych fartuchach, z maskami na twarzach, lśniący chromem sprzęt medyczny i wyścielony stół, na którym go położono, stół tak samo wąski i złowrogi jak trampolina.
Cyd delikatnie wzięła mnie pod ramię.
– Musisz go tam zostawić – powiedziała.
Zaprowadziła mnie do małej obskurnej poczekalni i przyniosła z automatu dwie kawy w polistyrenowych filiżankach. Nie pytając mnie o zdanie, wsypała do mojej cukier.
– Dobrze się czujesz? – zapytała. Potrząsnąłem głową.
– Jestem taki głupi.
– Takie rzeczy się zdarzają. Wiesz, co mi się przytrafiło, kiedy byłam mniej więcej w jego wieku?
– Co?
– Przypatrywałam się dzieciom grających w baseball, po czym podeszłam tam i stanęłam tuż za pałkarzem. Tuż za nim. Kiedy wziął zamach, żeby odbić piłkę, o mało nie ściął mi głowy – powiedziała i uśmiechnęła się. – Ten kij był zrobiony z jakiegoś plastiku, ale i tak straciłam przytomność. Autentycznie zobaczyłam przed oczyma gwiazdy. Zobacz.
Odgarnęła z czoła czarną grzywę włosów. Tuż nad brwią widniała cienka biała blizna wielkości paznokcia.
– Wiem, że jesteś teraz cały roztrzęsiony – powiedziała – ale dzieciaki są twarde. Jakoś z tego wychodzą.
– Spadł z takiej dużej wysokości – jęknąłem. – Tak mocno się rozbił. Wszędzie było tyle krwi.
Ale byłem wdzięczny Cyd za jej małą białą bliznę. Doceniałem fakt, iż w dzieciństwie straciła przytomność, uderzona kijem. To było naprawdę miło z jej strony.
Podeszła do nas młoda lekarka. Mogła mieć ze dwadzieścia pięć lat i wyglądała, jakby od czasu skończenia studiów ani razu dobrze się nie wyspała. Choć sprawiała sympatyczne wrażenie, była oschła, rzeczowa i szczera aż do bólu.
– Patrick jest w stabilnym stanie, ale przy tak poważnym urazie głowy musimy zrobić rentgen i tomografię mózgu. Martwi mnie możliwość pęknięcia z wgnieceniem czaszki… mamy z nim do czynienia, kiedy czaszka jest pęknięta i kawałki kości dostają się do środka i uciskają mózg. Nie twierdzę, że tak jest. Mówię, że musimy się liczyć z taką możliwością.
– Jezu Chryste.
Cyd wzięła mnie za rękę i ścisnęła.
– Trochę to potrwa – powiedziała lekarka. – Jeśli pan i pańska żona chcecie zostać na noc z synem, możecie pojechać teraz do domu po rzeczy.
– Nie jesteśmy małżeństwem – sprostowała Cyd. Lekarka zerknęła na mnie i spojrzała na kartę chorego.
– Pan jest ojcem Patricka, panie Silver? – zapytała.
– Tak.
– Ja jestem tylko znajomą – wyjaśniła Cyd. – Powinnam już jechać – dodała, wstając.
Doszła najwyraźniej do wniosku, że przeszkadza. Ale to nie była prawda. Tylko ona ratowała mnie przed kompletnym załamaniem.
– A matka chłopca? – zapytała lekarka.
– Nie ma jej w kraju – odparłem. – Przebywa czasowo za granicą.
– Być może powinien pan do niej zadzwonić – poradziła.
Moja matka na pewno wcześniej płakała, ale nie zamierzała tego robić w miejscu publicznym. Miała zwyczaj ronić łzy wyłącznie za zamkniętymi drzwiami, na oczach rodziny.
W szpitalu była uosobieniem odwagi, optymizmu oraz zdrowego rozsądku. Zadawała rzeczowe pytania pielęgniarkom. Jakie jest ryzyko trwałego uszkodzenia? Kiedy będzie to można stwierdzić? Czy dziadkowie również mogą zostać na noc? Jej obecność dodawała mi otuchy. Tato zachowywał się inaczej.
Stary wiarus wydawał się zagubiony w szpitalnej kafeterii. Nie przywykł do tego, żeby siedzieć i czekać. Nie przywykł do sytuacji, nad którymi nie mógł zapanować. Jego muskularne wytatuowane ręce, szerokie bary, nieustraszone stare serce – wszystko to było tutaj bezużyteczne.
Wiedziałem, że zrobiłby dla Pata wszystko, że kocha go bezwarunkową miłością, którą można chyba kochać tylko dziecko, miłością, o którą jest znacznie trudniej, kiedy dziecko wyrasta na bardziej ułomnego dorosłego. Kochał Pata tak samo, jak kiedyś kochał mnie. Pat był taki jak ja, zanim miałem okazję wszystko zaprzepaścić. Świadomość, że może teraz tylko siedzieć i czekać, sprawiała, że przewracały się w nim flaki.
– Czy ktoś chce jeszcze herbaty? – zapytał, rozpaczliwie pragnąc coś zrobić, w jakikolwiek sposób nam pomóc.
– Herbata wylewa nam się uszami – stwierdziła mama. – Po prostu usiądź i odpręż się.
– Odprężyć się? – parsknął, piorunując ją wzrokiem, ale potem odeszła mu ochota do kłótni.
Osunął się na popękane plastikowe krzesło i wlepił oczy w ścianę. Pod oczyma miał worki koloru nadgniłych owoców. A po pięciu minutach i tak poszedł przynieść nam kolejną herbatę. Czekając na informację o swoim wnuku i sącząc herbatę, na którą wcale nie miał ochoty, wydał mi się nagle stary.
– Może spróbujesz jeszcze raz dodzwonić się do Giny – zaproponowała matka.
Nie wiem, czego się spodziewała. Być może tego, że Gina wsiądzie do pierwszego lecącego do domu samolotu i nasza mała rodzina wkrótce na dobre się połączy. Niewykluczone, że i ja miałem taką nadzieję.
Były to jednak tylko pobożne życzenia. Zszedłem na dół do recepcji i wykręciłem numer Giny, ale usłyszałem tylko dziwny pomruk japońskiego telefonu, którego nikt nie chciał odebrać.
W Londynie była północ, a to oznaczało, że w Tokio jest ósma rano. Powinna tam być. Pod warunkiem, że nie wyszła już do pracy. Pod warunkiem, że spędziła noc w domu. Jej telefon tylko mruczał.