Teraz już się nie uśmiechał. Połykając Coco Pops, siedział blady i milczący w swoim pastiszu dorosłego stroju, starając się opanować drżenie podbródka i wysuwając do przodu dolną wargę, podczas gdy ja ani na chwilę nie przestawałem zachwalać najcudowniejszego momentu, jakim jest pierwszy dzień szkoły w życiu młodego człowieka.
Śniadanie przerwał telefon od Giny. Wiedziałem, że niełatwo jej było zadzwonić – tam, gdzie przebywała, wciąż jeszcze trwał w najlepsze dzień pracy – ale wiedziałem również, że musiała zamienić z nim kilka słów w tym wielkim dniu. Patrzyłem, jak rozmawia z matką, w uwierającej go koszuli i krawacie, dziecko, które zmuszono nagle do grania roli mężczyzny.
A potem trzeba było ruszać.
Kiedy podjechaliśmy bliżej szkoły, wpadłem w panikę. Wszędzie roiło się od dzieci, ubranych dokładnie tak samo jak Pat i podążających w tym samym kierunku co my. Mogłem go tam zgubić. Mogłem go zgubić raz na zawsze.
Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od szkoły. Samochody parkowały na drugiego i na trzeciego. Małe dziewczynki z pudełkami na lunch ozdobionymi portretem Leonarda di Caprio gramoliły się z pojazdów drogowych o rozmiarach czołgu pancernego. Więksi chłopcy z płóciennymi workami Manchester United i Arsenał wysiadali ze starych landar. Hałas, jaki wydawało to plemię, o wzroście trzech stóp, był nie do uwierzenia.
Wziąłem Pata za spoconą rękę i zmieszaliśmy się z tłumem. Na boisku zobaczyłem grupkę małych oszołomionych pierwszoklasistów oraz ich podenerwowanych rodziców. Przechodziliśmy właśnie przez bramę, by do nich dołączyć, gdy spostrzegłem, że w jednym z nowych skórzanych czarnych półbutów Pata rozwiązało się sznurowadło.
– Poczekaj, zawiążę ci – powiedziałem, klękając przy nim i uświadamiając sobie, że po raz pierwszy w życiu ma na nogach coś innego niż tenisówki.
Dwóch mijających nas, idących ramię w ramię starszych chłopców posłało nam drwiące spojrzenie. Pat niepewnie się do nich uśmiechnął.
– Nie potrafi nawet zawiązać sznurowadeł! – parsknął jeden z nich.
– Nie – przyznał Pat – ale umiem za to odczytać godzinę. Zaczęli obaj zataczać się ze śmiechu, podtrzymując się, żeby nie upaść, a potem odeszli, powtarzając z niedowierzaniem to, co im powiedział.
– Przecież umiem odczytać godzinę – powtórzył Pat, sądząc, że mu nie uwierzyli.
Mrugając wściekle oczyma, poważnie zastanawiał się, czy się nie rozpłakać.
– Potrafisz wspaniale odczytać godzinę – zapewniłem go. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę oddaję mego syna na pastwę całego zła i cynizmu parszywego współczesnego świata. Weszliśmy na boisko.
Wiele rozpoczynających szkołę dzieci miało przy sobie zarówno ojca, jak i matkę. Niemniej nie byłem jedynym samotnym rodzicem. Nie byłem nawet jedynym mężczyzną.
Był jeszcze jeden samotny ojciec, mniej więcej dziesięć lat starszy ode mnie wypluty facet, sprawiający wrażenie biznesmena. Towarzyszył spokojnej małej dziewczynce z tornistrem ozdobionym uśmiechniętymi gębami jakiegoś boybandu, o którym nigdy nie słyszałem. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia, a potem stale unikał mojego wzroku, jakby to, na co cierpiałem, mogło okazać się zaraźliwe. Przypuszczam, że jego żona była w pracy. Przypuszczam, że mogła być wszędzie.
Sympatyczna dyrektorka wyszła po nas i zaprowadziła do szkolnej auli, gdzie uraczyła nas krótką optymistyczną mówką. Następnie dzieci przydzielono do poszczególnych klas.
Wychowawczyni Pata nazywała się Waterhouse. Razem z kilkorgiem innych rodziców i nowych dzieci ruszyliśmy do jej klasy w ślad za jednym z zaufanych starszych uczniów, którzy pełnili rolę przewodników. Naszym był mniej więcej ośmioletni chłopiec. Pat wpatrywał się w niego oniemiały z zachwytu.
Po wejściu do klasy grupka pięciolatków usiadła po turecku na podłodze i cierpliwie czekała na bajkę, którą miała im opowiedzieć panna Waterhouse, młoda kobieta o histerycznym poczuciu humoru prezentera teleturnieju.
– Witajcie wszyscy – oznajmiła. – Czas już na waszą poranną bajkę. Ale najpierw niech wszyscy powiedzą „do widzenia” swoim mamusiom. I tatusiowi – dodała, zerkając na mnie z uśmiechem.
Musiałem go zostawić. Pamiętałem kilka emocjonalnych pożegnań, zanim wyrzucono go z przedszkola, ale tym razem wyglądało to inaczej. Tym razem miałem poczucie, że to on mnie zostawia.
Zaczynał szkołę i wiedziałem, że opuszczając jej mury, będzie mężczyzną. Ja będę wtedy w średnim wieku. Te długie dni, kiedy oglądaliśmy na wideo Gwiezdne wojny, podczas gdy życie toczyło się gdzie indziej, odchodziły w przeszłość. W swoim czasie wydawały mi się puste i frustrujące, ale już teraz mi ich brakowało. Moje dziecko wkraczało w świat.
Panna Waterhouse poprosiła o zgłaszanie się ochotników, którzy zajęliby się nowymi uczniami. W górę wystrzelił las rąk i nauczycielka wybrała opiekunów. Obok nas stanęła nagle wyjątkowo ładna, poważna dziewczynka.
– Jestem Peggy – przedstawiła się. – Będę się tobą opiekować.
Wzięła Pata za rękę i zaprowadziła go w głąb klasy. Nie zauważył nawet, kiedy wyszedłem.
Pamiętam, jak zasypiałem na tylnym siedzeniu samochodu ojca, kiedy wyjeżdżaliśmy ze śródmieścia Londynu, wracając do domu z cotygodniowej wizyty u babci albo z corocznej wizyty w Palladium, gdzie oglądaliśmy pantomimę. Nad moją senną głową jarzyły się żółte światła East Endu i estakad prowadzących do autostrady.
– Nie musisz spać, pozwól tylko odpocząć na chwilę oczom – mówiła matka, a ja kładłem się na tylnym siedzeniu i wkrótce usypiało mnie kołysanie samochodu i ciche głosy rodziców.
A potem budziłem się nagle w ramionach ojca. Samochód z włączonym silnikiem stał przed domem, a ojciec niósł mnie, opatulonego w kraciasty koc, który trzymaliśmy w samochodzie na wypady nad morze, do krewnych i do Palladium.
W dzisiejszych czasach byle co potrafi mnie obudzić. Tłukący się po nocy pijak, trzaśniecie samochodowych drzwi, wyjący o mile od domu fałszywy alarm – wszystko to wystarczy, bym się ocknął i potem godzinami wpatrywał w sufit. Ale kiedy byłem dzieckiem i spałem na tylnym siedzeniu samochodu ojca, nic nie mogło mnie wyrwać ze snu. Prawie się nie budząc, wędrowałem owinięty tym kraciastym kocem do swojej sypialni na piętrze.
Chciałem, żeby Pat miał podobne wspomnienia. Chciałem, żeby czuł się tak samo bezpieczny. Lecz po wyjeździe Giny i sprzedaży naszego starego volkswagena – pieniądze poszły na spłatę hipoteki – Pat podróżował na przednim siedzeniu MGF, skutecznie walcząc ze snem, kiedy wracaliśmy od moich rodziców i do domu mieliśmy godzinę jazdy pustą autostradą.
Chciałem, żeby przejażdżki mojego syna były podobne do tych, które ja sam pamiętałem z dzieciństwa. Ale my podróżowaliśmy bez bagażu.
Cyd zadzwoniła pod koniec długiego ranka.
– Jak poszło? – zapytała.
Wydawała się autentycznie zatroskana. To sprawiło, że jeszcze bardziej ją polubiłem.
– Nie było łatwo – odparłem. – Podbródek zadrżał, gdy trzeba było powiedzieć „do widzenia”. W oczach stanęły łzy. Ale mówię oczywiście o sobie. Pat zniósł to świetnie.
Cyd roześmiała się i okiem duszy widziałem, jak jej uśmiech rozjaśnia całą knajpę, gdzie pracowała, czyniąc z niej jedyne w swoim rodzaju miejsce.
– Potrafię cię rozśmieszyć – stwierdziłem.
– Tak, ale teraz muszę wracać do pracy. Bo nie będziesz przecież płacił za mnie moich rachunków.
To była szczera prawda. Nie byłem w stanie uregulować nawet własnych rachunków.